I, Tonya (2017)
Dochodzę do smutnego wniosku, że "Miłość Larsa" to jedyny film Craiga Gillespie'ego, który mi się będzie podobać. Do wszystkiego, co nakręcił później mam drobniejsze lub poważniejsze uwagi. A "Jestem najlepsza" podtrzymuje tylko złą passę, która trwa od czasu "Ramienia za milion dolarów".
Uważam jednak, że film warto zobaczyć. Nie dla historii ani reżyserii, lecz dla aktorów. Z nominowanych aktorek drugoplanowych Allison Janney słusznie dostała Oscara. Pokazuje tutaj wszystko to, w czym jest aktorsko najlepsza. Świetną kreację stworzyła również Margot Robbie, która udowodniła, że jest wszechstronną aktorką. Tonya to moja druga jej ulubiona kreacja (najbardziej podobała mi się w epizodzie "Big Short"). Jestem też zachwycony rolą Sebastiana Stana. Już któryś raz widzę, jak świetnie się spisuje jako aktor, a mimo to mam wrażenie, że wciąż pozostaje niedoceniony.
Gdyby nie ta trójka (plus jeszcze parę osób w mniejszych rolach), "Ja, Tonya" byłaby filmem nie do zniesienia. Cała reszta drażniła mnie swoją natarczywą próbą bycia luzacką i jednocześnie przenikliwą opowieścią o klasach niższych Ameryki. Reżyser upaja się formalnymi gierkami, jak łamanie czwartej ściany czy zbitki montażowe pokazujące różne perspektywy tych samych zdarzeń. Bombarduje też scenariuszowymi wykwitami w postaci pozornie inteligentnych i zabawnych dialogów. Ale większość scen wcale nie jest ani tak zabawna, ani tak inteligentna, jak to reżyser sugeruje.
Co gorsza, z tych zabaw nie wyłania się jakikolwiek spójny obraz tego, co Gillespie chce widzom przekazać. Nie jest o ani portret jednostki z nizin, która próbuje zrealizować swój amerykańskich sen, ale jej korzenie są tak ewidentne, że stają się barierą niemalże niemożliwą do pokonania (a szkoda). Nie jest to też opowieść o sporcie, ambicjach i rywalizacji, która wypacza spojrzenie na świat, gdzie dążenie do sukcesu jest wartością samą w sobie, choć tylko zwycięzca może liczyć na zachwyty świata. Nie jest to równie opowieść o mediach, które kreują rzeczywistość poprzez sam fakt swojego zainteresowania niektórymi wydarzeniami przy zachowaniu całkowitej obojętności na inne. W filmie znajdują się elementy sugerujące próbę uchwycenia wszystkich powyższych tematów, ale sprowadza się do pojedynczych scen, które są jak nieskoordynowana seria eksplozji fajerwerków. Wszystko jest tu deklaratywne albo wykładane kawa na ławę. Nie ma w tym za grosz konsekwencji.
"Ja, Tonya" opisuje ten sam świat, który wcześniej widziałem w "Trzech billboardach" czy "Asach bez kasy". Gillespie korzysta z podobnych technik, co McDonagh, ale efekty sprawiają, że jest mu zdecydowanie bliżej do komedii z Galifianakisem.
Ocena: 5
Uważam jednak, że film warto zobaczyć. Nie dla historii ani reżyserii, lecz dla aktorów. Z nominowanych aktorek drugoplanowych Allison Janney słusznie dostała Oscara. Pokazuje tutaj wszystko to, w czym jest aktorsko najlepsza. Świetną kreację stworzyła również Margot Robbie, która udowodniła, że jest wszechstronną aktorką. Tonya to moja druga jej ulubiona kreacja (najbardziej podobała mi się w epizodzie "Big Short"). Jestem też zachwycony rolą Sebastiana Stana. Już któryś raz widzę, jak świetnie się spisuje jako aktor, a mimo to mam wrażenie, że wciąż pozostaje niedoceniony.
Gdyby nie ta trójka (plus jeszcze parę osób w mniejszych rolach), "Ja, Tonya" byłaby filmem nie do zniesienia. Cała reszta drażniła mnie swoją natarczywą próbą bycia luzacką i jednocześnie przenikliwą opowieścią o klasach niższych Ameryki. Reżyser upaja się formalnymi gierkami, jak łamanie czwartej ściany czy zbitki montażowe pokazujące różne perspektywy tych samych zdarzeń. Bombarduje też scenariuszowymi wykwitami w postaci pozornie inteligentnych i zabawnych dialogów. Ale większość scen wcale nie jest ani tak zabawna, ani tak inteligentna, jak to reżyser sugeruje.
Co gorsza, z tych zabaw nie wyłania się jakikolwiek spójny obraz tego, co Gillespie chce widzom przekazać. Nie jest o ani portret jednostki z nizin, która próbuje zrealizować swój amerykańskich sen, ale jej korzenie są tak ewidentne, że stają się barierą niemalże niemożliwą do pokonania (a szkoda). Nie jest to też opowieść o sporcie, ambicjach i rywalizacji, która wypacza spojrzenie na świat, gdzie dążenie do sukcesu jest wartością samą w sobie, choć tylko zwycięzca może liczyć na zachwyty świata. Nie jest to równie opowieść o mediach, które kreują rzeczywistość poprzez sam fakt swojego zainteresowania niektórymi wydarzeniami przy zachowaniu całkowitej obojętności na inne. W filmie znajdują się elementy sugerujące próbę uchwycenia wszystkich powyższych tematów, ale sprowadza się do pojedynczych scen, które są jak nieskoordynowana seria eksplozji fajerwerków. Wszystko jest tu deklaratywne albo wykładane kawa na ławę. Nie ma w tym za grosz konsekwencji.
"Ja, Tonya" opisuje ten sam świat, który wcześniej widziałem w "Trzech billboardach" czy "Asach bez kasy". Gillespie korzysta z podobnych technik, co McDonagh, ale efekty sprawiają, że jest mu zdecydowanie bliżej do komedii z Galifianakisem.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz