Beasts of No Nation (2015)
Chyba nie zostanę fanem twórczości Fukunagi. Widziałem dwa jego filmy i oba mnie rozczarowały. Choć "Beasts of No Nation" jest ociupinkę lepsze od "Jane Eyre". A może po prostu temat sprawia, że całość wyżej oceniam.
Bo tematyka wojny domowej i tego, co czyni ona z dziećmi, jest ważny i interesujący. Jednak film Fukunagi pokazuje jedynie, że wobec ogromu tematyki filmowcy pozostają bezradni. "Beasts of No Nation" nie potrafi przekazać prawdy o cierpieniu i bólu. Choć ma jednego bohatera, brakuje filmowi osobistego akcentu. Reżyser wrzuca tu wszystko, co wie na temat wojny, licząc, że temat sam się obroni. Stąd większość filmu składa się ze stereotypowych obrazków przemocy, paradoksów, psychicznej manipulacji i pozorów zwyczajności na krwawym tle. Ale brakuje w tym miejsca na refleksję, czasu na wchłonięcie tego, czego bohater jest świadkiem.
Ta wyliczanka jest przeprowadzona w sposób mechaniczny i bezosobowy. Z czego chyba Fukunaga zdawał sobie sprawę, bo kiedy stara się wprowadzić elementy osobistego doświadczenia głównego bohatera, czyni to chwytając się liryzmu, który jednak był równie schematyczny i polegał na łączeniu piękna obrazów z uduchowionymi monologami chłopca na temat życia i śmierci w świecie pełnym przemocy. Takie postępowanie reżysera wcale nie sprawiło, że "Beasts of No Nation" jest bardziej autentycznym filmem. Przeciwnie, spowodowało jedynie, że całość w moich oczach wydała się po prostu przekombinowana. Przez to rzecz nie zrobiła na mnie większego emocjonalnie wrażenia.
Zdecydowanie wolałbym, żeby reżyser przyjął węższą perspektywę i bardziej skupił się na chłopcu, a mniej na wojnie. Wolałbym też, gdyby postawił na surowość zamiast na filozofowanie z offu. A jeśli już chciał bawić się estetyką kadrów, to powinien był pójść drogą Gilliama i jego "Krainy traw" czy Jonze'ego i "Gdzie mieszkają dzikie stwory" i niewyobrażalność doświadczeń powinien spróbować ubrać w baśniowe szaty. A tak powstał film, który rozczarowało mnie, bowiem dużo dobrego o nim słyszałem, ale mało dobra w nim zobaczyłem.
Ocena: 6
Bo tematyka wojny domowej i tego, co czyni ona z dziećmi, jest ważny i interesujący. Jednak film Fukunagi pokazuje jedynie, że wobec ogromu tematyki filmowcy pozostają bezradni. "Beasts of No Nation" nie potrafi przekazać prawdy o cierpieniu i bólu. Choć ma jednego bohatera, brakuje filmowi osobistego akcentu. Reżyser wrzuca tu wszystko, co wie na temat wojny, licząc, że temat sam się obroni. Stąd większość filmu składa się ze stereotypowych obrazków przemocy, paradoksów, psychicznej manipulacji i pozorów zwyczajności na krwawym tle. Ale brakuje w tym miejsca na refleksję, czasu na wchłonięcie tego, czego bohater jest świadkiem.
Ta wyliczanka jest przeprowadzona w sposób mechaniczny i bezosobowy. Z czego chyba Fukunaga zdawał sobie sprawę, bo kiedy stara się wprowadzić elementy osobistego doświadczenia głównego bohatera, czyni to chwytając się liryzmu, który jednak był równie schematyczny i polegał na łączeniu piękna obrazów z uduchowionymi monologami chłopca na temat życia i śmierci w świecie pełnym przemocy. Takie postępowanie reżysera wcale nie sprawiło, że "Beasts of No Nation" jest bardziej autentycznym filmem. Przeciwnie, spowodowało jedynie, że całość w moich oczach wydała się po prostu przekombinowana. Przez to rzecz nie zrobiła na mnie większego emocjonalnie wrażenia.
Zdecydowanie wolałbym, żeby reżyser przyjął węższą perspektywę i bardziej skupił się na chłopcu, a mniej na wojnie. Wolałbym też, gdyby postawił na surowość zamiast na filozofowanie z offu. A jeśli już chciał bawić się estetyką kadrów, to powinien był pójść drogą Gilliama i jego "Krainy traw" czy Jonze'ego i "Gdzie mieszkają dzikie stwory" i niewyobrażalność doświadczeń powinien spróbować ubrać w baśniowe szaty. A tak powstał film, który rozczarowało mnie, bowiem dużo dobrego o nim słyszałem, ale mało dobra w nim zobaczyłem.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz