A Little Something for Your Birthday (2017)
Miałem złe przeczucia co do tego filmu. Zwiastun zapowiadał film, który powinien zostać zakopany na streamach tak, by tylko ktoś naprawdę uparty się do niego dostał. Ale ponieważ w obsadzie są Stone, Janssen, Burstyn, to postanowiłem zignorować intuicję i wybrać się do kina.
Jak się okazało, intuicja mnie nie zawiodła. Choć jednocześnie muszę przyznać, że jestem zdumiony tym, jak zły jest to film. Chcę wierzyć, że obraz był montowany w pośpiechu i reżyserka została od tego procesu odsunięta, ponieważ błędy i niekonsekwentnie prowadzone sceny po prostu porażają (jak można było "zmienić" płeć psa???). Przez 2/3 filmu rzecz wygląda tak, jakby to była sklejka z reklam kosmetyków, w których piękna Sharon Stone wdzięczy się do kamery i zachwyca perfekcyjną fryzurą i makijażem. Kiedy zobaczyłem w napisach, że jest producentką filmu, te zabiegi stały się dla mnie jasne.
Film jest fabularnie zbyt statyczny, choć pomysł, by kolejne urodziny bohaterki stanowiły punkt odniesienia, był niezły. Jednak mógł się sprawdzić tylko wtedy, gdyby reżyserka wypełniła je czymś oryginalnym. A tu nawet pojawienie się wokalisty Hurts w pierwszej scenie nie robi większego wrażenia. A potem jest już niestety gorzej. Między innymi dlatego, że chemii między postaciami nie ma za wiele. A to z kolei związane było z tym, że większość postaci jest po prostu mało interesująca. W wielu scenach raziły mnie też toporne dialogi.
Jakimś ratunkiem była niezła para Stone-Goldwyn, których wspólne sceny na tle reszty filmu wyglądały naprawdę solidnie. Choć jednocześnie na ich widok chciało mi się śmiać. A to dlatego, że oboje zostali na siłę odmłodzeni. Stone ma przecież 60 lat, a gra tu kobietę o 15-10 lat młodszą, która przez większość filmu zachowuje się jak nastolatka albo co najwyżej młoda, niedojrzała dorosła. Przyznaję, twarz miała zrobioną idealnie, więc na zbliżeniach iluzja wieku jakoś się trzymała. Gorzej wypadała od szyi w dół. Z kolei młodszy od niej zaledwie o dwa lata Goldwyn odwrotnie - świetnie wygląda bez koszuli, prezentując ciało, którego mogłoby mu pozazdrościć wielu aktorów o połowę od niego młodszych. Ale jego twarz nie zachowała tej młodości, którą reżyserka chciała, by epatował.
A co z Burstyn i Janssen, dla których po film sięgnąłem? Cóż, Burstyn ma drobną rólkę, ale przynajmniej ma. Janssen, ku mojemu srogiemu rozczarowaniu, jest w zasadzie ozdóbką. Jej jedyną istotną sceną był urodzinowy monolog. Liczyłem na dużo więcej.
Ocena: 3
Jak się okazało, intuicja mnie nie zawiodła. Choć jednocześnie muszę przyznać, że jestem zdumiony tym, jak zły jest to film. Chcę wierzyć, że obraz był montowany w pośpiechu i reżyserka została od tego procesu odsunięta, ponieważ błędy i niekonsekwentnie prowadzone sceny po prostu porażają (jak można było "zmienić" płeć psa???). Przez 2/3 filmu rzecz wygląda tak, jakby to była sklejka z reklam kosmetyków, w których piękna Sharon Stone wdzięczy się do kamery i zachwyca perfekcyjną fryzurą i makijażem. Kiedy zobaczyłem w napisach, że jest producentką filmu, te zabiegi stały się dla mnie jasne.
Film jest fabularnie zbyt statyczny, choć pomysł, by kolejne urodziny bohaterki stanowiły punkt odniesienia, był niezły. Jednak mógł się sprawdzić tylko wtedy, gdyby reżyserka wypełniła je czymś oryginalnym. A tu nawet pojawienie się wokalisty Hurts w pierwszej scenie nie robi większego wrażenia. A potem jest już niestety gorzej. Między innymi dlatego, że chemii między postaciami nie ma za wiele. A to z kolei związane było z tym, że większość postaci jest po prostu mało interesująca. W wielu scenach raziły mnie też toporne dialogi.
Jakimś ratunkiem była niezła para Stone-Goldwyn, których wspólne sceny na tle reszty filmu wyglądały naprawdę solidnie. Choć jednocześnie na ich widok chciało mi się śmiać. A to dlatego, że oboje zostali na siłę odmłodzeni. Stone ma przecież 60 lat, a gra tu kobietę o 15-10 lat młodszą, która przez większość filmu zachowuje się jak nastolatka albo co najwyżej młoda, niedojrzała dorosła. Przyznaję, twarz miała zrobioną idealnie, więc na zbliżeniach iluzja wieku jakoś się trzymała. Gorzej wypadała od szyi w dół. Z kolei młodszy od niej zaledwie o dwa lata Goldwyn odwrotnie - świetnie wygląda bez koszuli, prezentując ciało, którego mogłoby mu pozazdrościć wielu aktorów o połowę od niego młodszych. Ale jego twarz nie zachowała tej młodości, którą reżyserka chciała, by epatował.
A co z Burstyn i Janssen, dla których po film sięgnąłem? Cóż, Burstyn ma drobną rólkę, ale przynajmniej ma. Janssen, ku mojemu srogiemu rozczarowaniu, jest w zasadzie ozdóbką. Jej jedyną istotną sceną był urodzinowy monolog. Liczyłem na dużo więcej.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz