Sicario: Day of the Soldado (2018)
Jest mi bardzo żal Stefano Sollimy. Dał się wprowadzić na minę i naprawdę nie miał szans się uratować. Scenariusz Sheridana nie nadawał się do realizacji. Trzeba było cudu albo kinowego wizjonera, by "Sicario 2: Soldado" uratować. Sollima to jednak tylko solidny wyrobnik. Potraktował więc tekst Sheridana dosłownie, co spowodowało, że choć całość jest porządnie zrobiona, to im bliżej końca, tym bardziej była idiotyczna.
Film ma ciekawy punkt wyjścia. Po zamachu terrorystycznym na amerykańskiej ziemi władze w Waszyngtonie dochodzą do wniosku, że winę ponoszą meksykańskie kartele, które przemyciły zamachowców. Specjalista do brudnej roboty Matt Graver zostaje więc wysłany z misją wywołania wojny karteli. Wszystko super, tyle tylko, że tak przygotowane pole nigdy przez scenarzystę nie zostaje zasiane. Na początku mam uwierzyć, że misja, która ma wywołać wojnę, jest strasznie skomplikowana i wymaga pomocy bezwzględnego Alejandro. Kiedy jednak dochodzi do porwania, jest to rzecz tak banalna i sprawnie przeprowadzona, że obecność Alejandra jak i Matta wydaje się całkowicie zbędna. Zaraz potem okazuje się, że wojna karteli i rola USA w niej w ogóle nie interesuje scenarzysty. Pomysł bez słowa zostaje odrzucony, a film skręca w zupełnie nowym kierunku.
I nie jest to wcale dobra droga. Gdy tylko drogi Alejandro i porwanej Isabel Reyes przecięły się, "Sicario 2: Soldado" zmienia się w remake "Logana: Wolverine'a". Twórcy nawet nie starają się w jakikolwiek sposób uzasadnić motywacji bohatera, który ni stąd ni zowąd postanawia uratować dziewczynę. Wątek nie ma żadnych podstaw, ale co gorsza prowadzony jest w sposób schematyczny, co czyni z filmu rzecz idiotycznie naiwną i ckliwą.
A to mnie wściekało, bo w teorii bohaterami filmu mają być ludzie, którzy bez mrugnięcia okiem są w stanie pobrudzić sobie ręce. Jednak bardzo szybko okazuje się, że twardość charakteru to tylko maska, pod którą kryje się miękkie i wrażliwe wnętrze. Jest to jawne oszustwo i do tego tchórzostwo ze strony twórców, którzy nawet nie spróbowali opowiedzieć o ludziach dokonujących złych rzeczy w taki sposób, by widzowie mimo wszystko stali po ich stronie.
Jednak gwoździem do trumny jest wątek młodego Amerykanina meksykańskiego pochodzenia, który jest rozbudowany do przesady, choć w rzeczywistości chłopak jest potrzebny w zaledwie dwóch scenach. To, że twórcy tak dużo miejsca mu poświęcili sprawiło, że kilka zwrotów akcji stało się oczywistych na długo zanim w ogóle do nich doszło.
Dobiła mnie zaś scena postrzału, która tylko w jakiejś campowej produkcji mogła mieć jakikolwiek sens, tu wywołała tylko pusty śmiech.
Ocena: 3
Film ma ciekawy punkt wyjścia. Po zamachu terrorystycznym na amerykańskiej ziemi władze w Waszyngtonie dochodzą do wniosku, że winę ponoszą meksykańskie kartele, które przemyciły zamachowców. Specjalista do brudnej roboty Matt Graver zostaje więc wysłany z misją wywołania wojny karteli. Wszystko super, tyle tylko, że tak przygotowane pole nigdy przez scenarzystę nie zostaje zasiane. Na początku mam uwierzyć, że misja, która ma wywołać wojnę, jest strasznie skomplikowana i wymaga pomocy bezwzględnego Alejandro. Kiedy jednak dochodzi do porwania, jest to rzecz tak banalna i sprawnie przeprowadzona, że obecność Alejandra jak i Matta wydaje się całkowicie zbędna. Zaraz potem okazuje się, że wojna karteli i rola USA w niej w ogóle nie interesuje scenarzysty. Pomysł bez słowa zostaje odrzucony, a film skręca w zupełnie nowym kierunku.
I nie jest to wcale dobra droga. Gdy tylko drogi Alejandro i porwanej Isabel Reyes przecięły się, "Sicario 2: Soldado" zmienia się w remake "Logana: Wolverine'a". Twórcy nawet nie starają się w jakikolwiek sposób uzasadnić motywacji bohatera, który ni stąd ni zowąd postanawia uratować dziewczynę. Wątek nie ma żadnych podstaw, ale co gorsza prowadzony jest w sposób schematyczny, co czyni z filmu rzecz idiotycznie naiwną i ckliwą.
A to mnie wściekało, bo w teorii bohaterami filmu mają być ludzie, którzy bez mrugnięcia okiem są w stanie pobrudzić sobie ręce. Jednak bardzo szybko okazuje się, że twardość charakteru to tylko maska, pod którą kryje się miękkie i wrażliwe wnętrze. Jest to jawne oszustwo i do tego tchórzostwo ze strony twórców, którzy nawet nie spróbowali opowiedzieć o ludziach dokonujących złych rzeczy w taki sposób, by widzowie mimo wszystko stali po ich stronie.
Jednak gwoździem do trumny jest wątek młodego Amerykanina meksykańskiego pochodzenia, który jest rozbudowany do przesady, choć w rzeczywistości chłopak jest potrzebny w zaledwie dwóch scenach. To, że twórcy tak dużo miejsca mu poświęcili sprawiło, że kilka zwrotów akcji stało się oczywistych na długo zanim w ogóle do nich doszło.
Dobiła mnie zaś scena postrzału, która tylko w jakiejś campowej produkcji mogła mieć jakikolwiek sens, tu wywołała tylko pusty śmiech.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz