Whitney (2018)
Kevin Macdonald powinien porzucić fabułę i skupić się na kręceniu dokumentów. To mu zdecydowanie lepiej wychodzi. Oglądając "Whitney" trudno było mi uwierzyć, że nakręcił to ten sam facet, który męczył mnie takimi wątpliwej jakości dziełami jak "Jeśli nadejdzie jutro" czy "Morze Czarne". Jeśli powinien się na czymś wyłożyć, to właśnie na biografii Whitney Houston, bo przecież jest w niej obecna praktycznie każda klisza dotycząca życia sławnego artysty (wielki talent i jeszcze większe ambicje rodziny, dziecięce traumy, które przemienią się w demony męczące na całe życie, surowy trening, pierwsze sukcesy, eksplozja popularności, miłość, a potem wielki upadek, narkotyki, toksyczne relacje, bezradność, próba podniesienia się z kolan). Niespodziewanie jednak zagrożenie, że zrobi film odtwórczy i mało osobisty, sprawiło, że Macdonald spiął się i pokazał, na co go naprawdę stać.
W "Whitney" reżyser nie udaje, że nie operuje kliszami. Sama konstrukcja dokumentu to wyświechtana klisza! Nie mogąc tego uniknąć, reżyser po prostu przeszedł nad tym do porządku dziennego i zajął się tym, na co miał wpływ. Film ma więc znakomite tempo. Choć dokument trwa dwie godziny, to seans mija w ekspresowym tempie. Opowieść płynie równym, wartkim strumieniem, oferując przy tym całą gamę emocji: jest miejsce na humor, wzruszenia, smutek, gniew, żal. Macdonald doskonale wyczuwa nastroje i potrafi nimi bezbłędnie manipulować (jak choćby opowiadając o hymnie śpiewanym przez Whitney podczas Super Bowl).
Bardzo podobały mi się też zabawy montażowe, na jakie pozwalał sobie reżyser. Poszczególne akty filmowej opowieści oddzielał którymś z wielkich hitów, czemu towarzyszyły świetnie połączone w jeden wideoklip migawki z danej epoki. Te scenki stanowiły nie tylko świadectwo czasów, w jakich żyła piosenkarka, uświadamiając nam, że była poniekąd ich produktem, ale również świetnie obrazowały samą artystkę, tworząc analogię między chaosem świata, a chaosem w życiu Whitney.
Macdonald potrafił też dobrze połączyć wypowiedzi osób opowiadających o piosenkarce. Większość z nich wypowiada formułki, które prawdziwe byłyby w odniesieniu do prawie wszystkich piosenkarzy i piosenkarek zmarłych tragicznie i przedwcześnie. Reżyser potrafił jednak z tego stworzyć wyrazistą i bardzo osobistą historię. Nawet w momentach, kiedy w sposób oczywisty odhaczał kolejny "obowiązkowy" punkt z biografii tragicznej gwiazdy, udawało mu się obronić przed podejrzeniami o chodzenie na skróty i karmienie widzów frazesami. Co prawda nie udało mu się kompletnie zamaskować pewnej tendencyjności obranej narracji (nie wszyscy ważni członkowie rodziny piosenkarki i osoby istotne dla niej wypowiadają się przed kamerą), ale szczerze mówiąc nie miało to dla mnie większego znaczenia. Doskonale sobie zdaję sprawę z tego, że dokumenty nigdy nie mówią całej czy też obiektywnej prawdy. Nie tego od nich oczekuję. Ja chcę dostać dobry film. I dla mnie jest to obraz zdecydowanie lepszy od dokumentu o Amy Winehouse Asifa Kapadii.
Ocena: 8
W "Whitney" reżyser nie udaje, że nie operuje kliszami. Sama konstrukcja dokumentu to wyświechtana klisza! Nie mogąc tego uniknąć, reżyser po prostu przeszedł nad tym do porządku dziennego i zajął się tym, na co miał wpływ. Film ma więc znakomite tempo. Choć dokument trwa dwie godziny, to seans mija w ekspresowym tempie. Opowieść płynie równym, wartkim strumieniem, oferując przy tym całą gamę emocji: jest miejsce na humor, wzruszenia, smutek, gniew, żal. Macdonald doskonale wyczuwa nastroje i potrafi nimi bezbłędnie manipulować (jak choćby opowiadając o hymnie śpiewanym przez Whitney podczas Super Bowl).
Bardzo podobały mi się też zabawy montażowe, na jakie pozwalał sobie reżyser. Poszczególne akty filmowej opowieści oddzielał którymś z wielkich hitów, czemu towarzyszyły świetnie połączone w jeden wideoklip migawki z danej epoki. Te scenki stanowiły nie tylko świadectwo czasów, w jakich żyła piosenkarka, uświadamiając nam, że była poniekąd ich produktem, ale również świetnie obrazowały samą artystkę, tworząc analogię między chaosem świata, a chaosem w życiu Whitney.
Macdonald potrafił też dobrze połączyć wypowiedzi osób opowiadających o piosenkarce. Większość z nich wypowiada formułki, które prawdziwe byłyby w odniesieniu do prawie wszystkich piosenkarzy i piosenkarek zmarłych tragicznie i przedwcześnie. Reżyser potrafił jednak z tego stworzyć wyrazistą i bardzo osobistą historię. Nawet w momentach, kiedy w sposób oczywisty odhaczał kolejny "obowiązkowy" punkt z biografii tragicznej gwiazdy, udawało mu się obronić przed podejrzeniami o chodzenie na skróty i karmienie widzów frazesami. Co prawda nie udało mu się kompletnie zamaskować pewnej tendencyjności obranej narracji (nie wszyscy ważni członkowie rodziny piosenkarki i osoby istotne dla niej wypowiadają się przed kamerą), ale szczerze mówiąc nie miało to dla mnie większego znaczenia. Doskonale sobie zdaję sprawę z tego, że dokumenty nigdy nie mówią całej czy też obiektywnej prawdy. Nie tego od nich oczekuję. Ja chcę dostać dobry film. I dla mnie jest to obraz zdecydowanie lepszy od dokumentu o Amy Winehouse Asifa Kapadii.
Ocena: 8
Komentarze
Prześlij komentarz