Bohemian Rhapsody (2018)
Są takie filmy, na które lepiej jest wybierać nic o nich nie wiedząc. "Bohemian Rhapsody" do nich nie należy. Tu o odbiorze filmu decydować będzie w dużej mierze nastawienie. Ci, którzy liczyli na dekonstrukcję niezwykle barwnej jednostki, która była ikoną kultury II połowy XX wieku, nie mają w kinie czego szukać. Ich oczekiwania chciał spełnić Sacha Baron Cohen, ale tamten projekt został zabity przez Jima Beacha i żyjących członków Queen. To oni zdecydowali, że "Bohemian Rhapsody" ma być laurką: kolorową, ładną i tak bezpieczną, jak to się tylko dało zrobić. I taki też film został dostarczony.
Twórcy stanęli na głowie, ale udało im się wygładzić wszystkie zmarszczki na biografii Freddiego Mercury'ego. W filmie jawi się niemal jako postać aseksualna. Zawarto w nim tylko jedną jawną aluzję do tego, że piosenkarz uprawiał seks i jest to w scenie z kobietą. Co do mężczyzn, to jest kilka momentów, kiedy to Freddie jest na celowniku gejów, ale najbliżej sugerowania, że uprawiał seks jest klip, w którym wchodzi do gejowskiego klubu. O tym, że miał wielu partnerów dowiemy się nie z filmu, a z listy obsadowej na IMDb, gdzie kilka ról opisanych zostało ich funkcją jako "kochanków Freddiego".
"Bohemian Rhapsody" robi również wszystko, by zmyć z Freddiego odpowiedzialność za to, że zaraził się AIDS. Cała wina zostaje zrzucona na Paula Prentera, co nie powinno dziwić, jeśli będzie się pamiętało o tym, że za produkcją stoją członkowie Queen, a Prenter doprowadził do tego, że Marcury porzucił zespół na rzecz kariery solowej, więc nie mają powodów, by darzyć go sympatią.
Film jest laurką wystawioną nie tylko Mercury'emu ale też w ogóle Queen. Oglądając "Bohemian Rhapsody" trudno uwierzyć, że taki zespół istniał naprawdę. Wygląda to raczej na obraz przedziwnej utopii, w której różne charaktery tworzą jedną, wspaniałą całość. Freddy może i był personą, showmanem, ale muzycznym geniuszem był tylko i wyłącznie zespół Queen jako całość.
A wszystko to podane jest w sposób bezpieczny, gładki, śliczny. Nie dziwię się, że Bryan Singer myślał, że może opuścić plan filmowy i nie poniesie za to żadnych konsekwencji. Bo też naprawdę niewiele miał przy filmie do roboty. Jest tylko kilka momentów, kiedy wykazał się reżyserską inicjatywą (a może to nie był on). Reszta jest sprawnie i rzetelnie zrealizowaną fusią.
Ponieważ jednak wiedziałem, że tego mam się spodziewać, to z łatwością przyszło mi zaakceptowanie bezpłciowości i intelektualnej pustki tego przedsięwzięcia. Tym łatwiej, że twórcy jedną rzecz zrobili jednak dobrze - wcisnęli do filmu tyle piosenek Queen, ile się tylko dało. I to właśnie one obroniły całość. "Bohemian Rhapsody" ogląda się naprawdę nieźle, a w kilku miejscach nawet się wzruszyłem. Jednak 90% efektu to zasługa muzyki. Za parę procent odpowiada też Malek, który zagrała piosenkarza nieźle, tyle tylko, że nie miał za bardzo po co się starać, bo przecież nikomu z ekipy odpowiedzialnej za film nie zależało na tym, by dokonać dekonstrukcji merkurialnej osobowości.
Ocena: 5
Twórcy stanęli na głowie, ale udało im się wygładzić wszystkie zmarszczki na biografii Freddiego Mercury'ego. W filmie jawi się niemal jako postać aseksualna. Zawarto w nim tylko jedną jawną aluzję do tego, że piosenkarz uprawiał seks i jest to w scenie z kobietą. Co do mężczyzn, to jest kilka momentów, kiedy to Freddie jest na celowniku gejów, ale najbliżej sugerowania, że uprawiał seks jest klip, w którym wchodzi do gejowskiego klubu. O tym, że miał wielu partnerów dowiemy się nie z filmu, a z listy obsadowej na IMDb, gdzie kilka ról opisanych zostało ich funkcją jako "kochanków Freddiego".
"Bohemian Rhapsody" robi również wszystko, by zmyć z Freddiego odpowiedzialność za to, że zaraził się AIDS. Cała wina zostaje zrzucona na Paula Prentera, co nie powinno dziwić, jeśli będzie się pamiętało o tym, że za produkcją stoją członkowie Queen, a Prenter doprowadził do tego, że Marcury porzucił zespół na rzecz kariery solowej, więc nie mają powodów, by darzyć go sympatią.
Film jest laurką wystawioną nie tylko Mercury'emu ale też w ogóle Queen. Oglądając "Bohemian Rhapsody" trudno uwierzyć, że taki zespół istniał naprawdę. Wygląda to raczej na obraz przedziwnej utopii, w której różne charaktery tworzą jedną, wspaniałą całość. Freddy może i był personą, showmanem, ale muzycznym geniuszem był tylko i wyłącznie zespół Queen jako całość.
A wszystko to podane jest w sposób bezpieczny, gładki, śliczny. Nie dziwię się, że Bryan Singer myślał, że może opuścić plan filmowy i nie poniesie za to żadnych konsekwencji. Bo też naprawdę niewiele miał przy filmie do roboty. Jest tylko kilka momentów, kiedy wykazał się reżyserską inicjatywą (a może to nie był on). Reszta jest sprawnie i rzetelnie zrealizowaną fusią.
Ponieważ jednak wiedziałem, że tego mam się spodziewać, to z łatwością przyszło mi zaakceptowanie bezpłciowości i intelektualnej pustki tego przedsięwzięcia. Tym łatwiej, że twórcy jedną rzecz zrobili jednak dobrze - wcisnęli do filmu tyle piosenek Queen, ile się tylko dało. I to właśnie one obroniły całość. "Bohemian Rhapsody" ogląda się naprawdę nieźle, a w kilku miejscach nawet się wzruszyłem. Jednak 90% efektu to zasługa muzyki. Za parę procent odpowiada też Malek, który zagrała piosenkarza nieźle, tyle tylko, że nie miał za bardzo po co się starać, bo przecież nikomu z ekipy odpowiedzialnej za film nie zależało na tym, by dokonać dekonstrukcji merkurialnej osobowości.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz