Ederlezi Rising (2018)
Sądząc po tym, co zobaczyłem w kinie, wydaje mi się, że literacki pierwowzór "Ederlezi Rising" może być solidną pozycją SF. W filmie odnajduję bowiem elementy sugerujące, że całość jest przypowieścią o relacji bóg-człowiek czytanej jednak nie przez pryzmat chrześcijańskiej ortodoksji, a raczej filozofii gnostycznej.
Główny bohater filmu, Milutin, jawi się jako bóg-zbawiciel niszczący porządek stworzony przez demiurga (korporację). Jest on astronautą wysłanym z misją na odległą planetę. Towarzyszy mu w niej żeński android, którego oprogramowanie sprawia, że może spełniać wszelkie zachcianki tego, kto ma pilota. I Milutin początkowo zachłystuje się tą władzą. Wkrótce jednak postanawia uwolnić androida, dać mu wolną wolę.
Gnostyczna idea przebudzenia jednostki jest tutaj jednak pretekstem do pokazania drugiej strony medalu. Wolna wola definiowana jest jako zaleta, ale android wcale nie jest zadowolona z takiego stanu rzeczy. Wolność otrzymała nie będąc pytana o zgodę. Utraciła przy tym wiele cennych swoich atrybutów. Milutin jest więc zaskoczony reakcją androida. Oczekiwał wdzięczności, wierzył, że padnie mu w ramiona z własnej nieprzymuszonej woli. Tak się jednak nie stało.
W filmie poruszony został też bardzo ciekawy temat znaczenia ofiary i poświęcenia, zarówno wierzącego wobec boga, jak i bóstwa wobec człowieka. Historia zdaje się pokazywać, że jest to kluczowy element, właściwie jedyny dowód na autentyczność relacji wiążącej stworzyciela z dziełem stworzenia.
Choć jednak wszystkie te elementy można znaleźć w "Ederlezi Rising", to jednak wcale nie oznacza to, że mamy do czynienia z głębokim dziełem filmowym o niezwykłej wartości emocjonalnej i intelektualnej. Przeciwnie, reżyser maksymalnie spłycił relacje między bohaterami. Powyższe elementy stanowią pretekst do posuwania fabuły do przodu lub tworzenia wizualnie ładnych obrazków. Nie kryje się jednak za nimi jakakolwiek refleksja. W żadnym momencie nie znalazłem w filmie niczego, co zachęcałoby do stawiania pytań i szukani egzystencjalnych i metafizycznych odpowiedzi.
Realizacyjnie "Ederlezi Rising" bardzo mocno skojarzył mi się z koncept albumem Driftmoona "Invictus". Oba łączy ten sam styl prowadzenia dialogów: podobne gra głosem, melodyka rozmów, a nawet obecność pogłosu i echa. Po partiach dialogowych następują partie z muzyką elektroniczną. Oczywiście na płycie Driftmoona jest ona lepsza, ale idea jest identyczna.
"Ederlezi Rising" przywodzi mi też na myśl kompilację cut-scenek z jakiego cRPG-a SF. Konstrukcja scen i gra aktorów ma w sobie dużo z filozofii narracyjnej gier komputerowych.
Przy wszystkich swoich wadach i niedociągnięciach muszę jednak stwierdzić, że ładnie to wszystko wygląda, a Sebastian Cavazza zaskakująco dobrze prezentuje się w roli zbawiciela z przypadku.
Ocena: 5
Główny bohater filmu, Milutin, jawi się jako bóg-zbawiciel niszczący porządek stworzony przez demiurga (korporację). Jest on astronautą wysłanym z misją na odległą planetę. Towarzyszy mu w niej żeński android, którego oprogramowanie sprawia, że może spełniać wszelkie zachcianki tego, kto ma pilota. I Milutin początkowo zachłystuje się tą władzą. Wkrótce jednak postanawia uwolnić androida, dać mu wolną wolę.
Gnostyczna idea przebudzenia jednostki jest tutaj jednak pretekstem do pokazania drugiej strony medalu. Wolna wola definiowana jest jako zaleta, ale android wcale nie jest zadowolona z takiego stanu rzeczy. Wolność otrzymała nie będąc pytana o zgodę. Utraciła przy tym wiele cennych swoich atrybutów. Milutin jest więc zaskoczony reakcją androida. Oczekiwał wdzięczności, wierzył, że padnie mu w ramiona z własnej nieprzymuszonej woli. Tak się jednak nie stało.
W filmie poruszony został też bardzo ciekawy temat znaczenia ofiary i poświęcenia, zarówno wierzącego wobec boga, jak i bóstwa wobec człowieka. Historia zdaje się pokazywać, że jest to kluczowy element, właściwie jedyny dowód na autentyczność relacji wiążącej stworzyciela z dziełem stworzenia.
Choć jednak wszystkie te elementy można znaleźć w "Ederlezi Rising", to jednak wcale nie oznacza to, że mamy do czynienia z głębokim dziełem filmowym o niezwykłej wartości emocjonalnej i intelektualnej. Przeciwnie, reżyser maksymalnie spłycił relacje między bohaterami. Powyższe elementy stanowią pretekst do posuwania fabuły do przodu lub tworzenia wizualnie ładnych obrazków. Nie kryje się jednak za nimi jakakolwiek refleksja. W żadnym momencie nie znalazłem w filmie niczego, co zachęcałoby do stawiania pytań i szukani egzystencjalnych i metafizycznych odpowiedzi.
Realizacyjnie "Ederlezi Rising" bardzo mocno skojarzył mi się z koncept albumem Driftmoona "Invictus". Oba łączy ten sam styl prowadzenia dialogów: podobne gra głosem, melodyka rozmów, a nawet obecność pogłosu i echa. Po partiach dialogowych następują partie z muzyką elektroniczną. Oczywiście na płycie Driftmoona jest ona lepsza, ale idea jest identyczna.
"Ederlezi Rising" przywodzi mi też na myśl kompilację cut-scenek z jakiego cRPG-a SF. Konstrukcja scen i gra aktorów ma w sobie dużo z filozofii narracyjnej gier komputerowych.
Przy wszystkich swoich wadach i niedociągnięciach muszę jednak stwierdzić, że ładnie to wszystko wygląda, a Sebastian Cavazza zaskakująco dobrze prezentuje się w roli zbawiciela z przypadku.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz