Mr & Mme Adelman (2017)
SPOILER
W swoim reżyserskim debiucie aktor Nicolas Bedos (jest też współautorem scenariusza i odtwórcą jednej z tytułowych ról) opowiada pełną historię pewnego związku. To 40 lat wzlotów i upadków. Wydaje się, że tak szeroki przedział czasowy opowieści, był błędem. Pierwszą połowę filmu oglądałem z wielkim zainteresowaniem. Spodobało mi się, z jaką werwą prowadzona jest narracja, jak od samego początku podkreślany jest fałsz opowieści, w stosunku do tego, co miało miejsce naprawdę. Film pokazuje, że nie potrzeba Instagrama, by zastępować prawdę jej lepszą wersją. Przez długi czas "Pan i Pani Adelman" są niezrównaną komedią obyczajową. Dynamiczna akcja, sporo humoru ale również ciekawych obserwacji umieszczonych w kontekście współczesnej historii Francji składały się na rzecz niezwykle atrakcyjną w oglądaniu.
Problemy zaczęły się, kiedy bohaterowie przekroczyli czterdziestkę. Nagle zaczęło brakować ciekawych pomysłów. Fabuła wpadła w koleiny typowych opowieści o związkach z dłuższym stażem przechodzących kryzys. Rzecz stała się banalna i mało angażująca. Po sprawdzeniu, ile lat ma Bedos (niespełna 40), dochodzę do wniosku, że po prostu wcześniej mógł czerpać emocje z własnego doświadczenia, a o tym, co jest po czterdziestce, nic nie wie, więc wymyślał posiłkując się wyświechtanymi pomysłami.
Na końcu zaś twórcy wprowadzili zwrot akcji, który w obrębie tego filmu wydał mi się przesadny. Poczułem przesyt pomysłami, którymi zalał mnie Bedos. Jednak twist ten staje się interesujący w kontekście innego filmu - "Żony" z Glenn Close. Jak się bowiem okazuje, oba opowiadają tę samą historię, ale kończą ją w inny sposób. Wersja Bedosa podoba mi się bardziej. Nie ma typowej dla większości filmowych opowieści historii stłamszonej przez patriarchat kobiety, która w końcu odnajduje siłę, by się wyzwolić. Postać Pani Adelman jest od samego początku silniejsza i świadomie wybrała rolę zakulisowej manipulatorki (nie tylko bohatera, ale też i widzów, bo choć to ona jest narratorką, to jednak prowadzi tak opowieść, by to jej mąż wydawał się być tym, z którego perspektywy historię oglądamy). Nie dlatego, że inaczej nie mogłaby się spełnić twórczo, lecz dlatego, że właśnie w ten sposób lubi się spełniać. To ona wybrała sobie ofiarę, choć zajęło jej to sporo czasu. I przez większość czasu zachowywała kontrolę, choć nie zawsze. Podoba mi się jej pozorna bierność, która maskuje przebiegłość i wyrachowanie. Pani Adelman to bohaterka, która zdecydowanie bardzie przypadła mi do gustu, od tej, którą w "Żonie" zagrała Close (choć aktorsko nie ma porównania między nią a Dorią Tillier).
Gdyby film był krótszy, gdyby do końca twórcy potrafili podawać banał w atrakcyjnej formie, z chęcią wystawiłbym mu wyższą ocenę. Bo ma w sobie naprawdę sporo dobra.
Ocena: 6
W swoim reżyserskim debiucie aktor Nicolas Bedos (jest też współautorem scenariusza i odtwórcą jednej z tytułowych ról) opowiada pełną historię pewnego związku. To 40 lat wzlotów i upadków. Wydaje się, że tak szeroki przedział czasowy opowieści, był błędem. Pierwszą połowę filmu oglądałem z wielkim zainteresowaniem. Spodobało mi się, z jaką werwą prowadzona jest narracja, jak od samego początku podkreślany jest fałsz opowieści, w stosunku do tego, co miało miejsce naprawdę. Film pokazuje, że nie potrzeba Instagrama, by zastępować prawdę jej lepszą wersją. Przez długi czas "Pan i Pani Adelman" są niezrównaną komedią obyczajową. Dynamiczna akcja, sporo humoru ale również ciekawych obserwacji umieszczonych w kontekście współczesnej historii Francji składały się na rzecz niezwykle atrakcyjną w oglądaniu.
Problemy zaczęły się, kiedy bohaterowie przekroczyli czterdziestkę. Nagle zaczęło brakować ciekawych pomysłów. Fabuła wpadła w koleiny typowych opowieści o związkach z dłuższym stażem przechodzących kryzys. Rzecz stała się banalna i mało angażująca. Po sprawdzeniu, ile lat ma Bedos (niespełna 40), dochodzę do wniosku, że po prostu wcześniej mógł czerpać emocje z własnego doświadczenia, a o tym, co jest po czterdziestce, nic nie wie, więc wymyślał posiłkując się wyświechtanymi pomysłami.
Na końcu zaś twórcy wprowadzili zwrot akcji, który w obrębie tego filmu wydał mi się przesadny. Poczułem przesyt pomysłami, którymi zalał mnie Bedos. Jednak twist ten staje się interesujący w kontekście innego filmu - "Żony" z Glenn Close. Jak się bowiem okazuje, oba opowiadają tę samą historię, ale kończą ją w inny sposób. Wersja Bedosa podoba mi się bardziej. Nie ma typowej dla większości filmowych opowieści historii stłamszonej przez patriarchat kobiety, która w końcu odnajduje siłę, by się wyzwolić. Postać Pani Adelman jest od samego początku silniejsza i świadomie wybrała rolę zakulisowej manipulatorki (nie tylko bohatera, ale też i widzów, bo choć to ona jest narratorką, to jednak prowadzi tak opowieść, by to jej mąż wydawał się być tym, z którego perspektywy historię oglądamy). Nie dlatego, że inaczej nie mogłaby się spełnić twórczo, lecz dlatego, że właśnie w ten sposób lubi się spełniać. To ona wybrała sobie ofiarę, choć zajęło jej to sporo czasu. I przez większość czasu zachowywała kontrolę, choć nie zawsze. Podoba mi się jej pozorna bierność, która maskuje przebiegłość i wyrachowanie. Pani Adelman to bohaterka, która zdecydowanie bardzie przypadła mi do gustu, od tej, którą w "Żonie" zagrała Close (choć aktorsko nie ma porównania między nią a Dorią Tillier).
Gdyby film był krótszy, gdyby do końca twórcy potrafili podawać banał w atrakcyjnej formie, z chęcią wystawiłbym mu wyższą ocenę. Bo ma w sobie naprawdę sporo dobra.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz