Outlaw King (2018)

David Mackenzie należy do moich ulubionych reżyserów. Do tej pory nakręcił całą masę filmów, które mnie zachwyciły, i tylko jeden, który mnie rozczarował. Jeśli więc ktoś miał przełamać klątwę netfliksowej miernoty, to powinien to być właśnie on. Niestety współpraca z platformą nie wpłynęła na niego korzystnie. "Outlaw King" (choć chyba raczej "Outlaw / King") to film trzymający poziom jego "Amerykańskiego ciacha", a nie "Aż do piekła".



"Outlaw King" opowiada inny aspekt historii, którą w kinie widziałem już dwukrotnie, za każdym razem radykalnie inaczej, ale w obu przypadkach byłem zachwycony. Za pierwszym razem był to wspaniały film, kwintesencja kręconego z rozmachem widowiska historycznego "Braveheart". Mel Gibson dość swobodnie potraktował historię (wprowadzając chociażby postać Izabelli, która w rzeczywistości stała się żoną Edwarda II dwa lata po śmierci Wallace'a i miała wtedy 12 lat). Za drugim razem była to kwintesencja kina artystycznego "Edward II". Derek Jarman przerobił po swojemu elżbietański dramat Christophera Marlowe'a, który z kolei dość swobodnie traktował historię Edwarda II. A sam monarcha i jego żona zostali u niego pokazani zupełnie inaczej, niż to zrobił Gibson. Byłem więc bardzo ciekaw tego, w jaki sposób te postaci potraktuje Mackenzie.

I niestety rozczarowałem się. Izabelli nie ma w ogóle (co w sumie nie powinno dziwić, bo nominalnie akcja filmu kończy się przed zaślubinami). Edwardowi II bliżej jest tu do wersji Gibsona niż Jarmana. Tyle tylko, że reżyser całkowicie odpuścił sobie wątek związku Edwarda z Piersem Gavestonem. Co trudno jest mi zaakceptować. Niezależnie od tego, jak interpretuje się ich relację, to jednak trudno ignorować fakt, że to właśnie ona definiowała większość działalności Edwarda czy to w relacji z ojcem czy też z możnymi (w obronie Gavestona Edward nie wahał się przecież wszcząć wojnę domową). A tymczasem tutaj Gaveston praktycznie nie istnieje. W zasadzie zorientowałem się, że w ogóle został uwzględniony, kiedy przejrzałem listę nazwisk w napisach końcowych.

Mackenzie podobnie jak Gibson również dość swobodnie traktuje fakty historyczne. Wcześniej uśmiercił Edwarda I, zmienił losy jego ciała, a kluczowej bitwie dodał Edwarda II, którego w rzeczywistości wcale tam nie było. O ile jednak u Gibsona wszystkie zmiany bardzo łatwo można było usprawiedliwić jako elementy wzmacniające fabułę, o tyle tego samego nie da się powiedzieć o "Outlaw King". To bowiem scenariusz jest najsłabszym ogniwem obrazu. Fabuła ma bardzo klasyczny krój, wątki prowadzone są schematycznie i w sposób bezpieczny, wręcz asekuracyjny. Bohaterowie są określeni dość pobieżnie, a większość relacji między nimi ma charakter mocno umowny. Pal go sześć, kiedy dotyczy to jakiś trzecioplanowych postaci. Jednak w "Outlaw King" rozczarowują nawet główne wątki. Prezentacja miłości Roberta i Elżbiety jest śmieszna i naiwna (co rzuca się w oczy tym bardziej, że - nie wiem na ile świadomie - Mackenzie parafrazuje kilka scen z "Braveheart" pokazujących Williama i Murron). Edward I nie jest żadnym adwersarzem. Buntowniczą naturę syna trudno jest zrozumieć w świetle niewygranego wątku jego osobistych ambicji i relacji z ojcem. Aspekt polityczny fabuły praktycznie nie istnieje, poza usprawiedliwieniem pojawiania się i znikania po jednej lub drugiej stronie konfliktu kolejnych klanów. Aspekt społeczny został kompletnie pominięty. Z "Braveheart" zaczerpnięty jest też wątek szalonego kompana. Jednak nawet on nie wytrzymuje porównania.

Obraz broni się za to solidnym warsztatem. Sceny bitw, kiedy już do tych kilku dochodzi, są pokazane w pełni profesjonalnie, choć osobiście wybrałby inną oprawę muzyczną. Scenografie, szczególnie te zewnętrzne, rekompensują sterylność fabuły. A Chris Pine aktorsko wypada nieźle. Choć nie aż tak dobrze, bym zapomniał o Angusie Macfadyenie jako Robercie.

Ocena: 5

Komentarze

Chętnie czytane

Whiplash (2014)

The Revenant (2015)

En kort en lang (2001)

Dheepan (2015)