Suspiria (2018)
"Suspiria" to dokładnie ten sam przypadek, co "Pierwszy człowiek". To znaczy, jest to film perfekcyjnie wykonany, ale fabularnie i znaczeniowo zawodzi na całej linii. Guadagnino nie wykorzystał okazji do uczynienia ze swojego filmu rzeczy kultowej, definiującej pokolenie, choć miał wszystkie elementy pod ręką, by tak się stało. Przewiduję więc, że kiedy przeminą zachwyty, obraz zostanie zapomniany, podczas gdy wersja Argento wciąż będzie uważana za kultową.
Film ma sporo rzeczy, które mi się podobały. Jak choćby niezłą stronę wizualną, z jednej strony będącą wysmakowaną celebracją pieczołowicie konstruowanych kadrów, z drugiej strony stanowiącą udany hołd dla operatorskich tradycji lat 70. ubiegłego wieku.
Obrazowi bardzo dobrze robiły też kompozycje Thoma Yorke'a. Budowały odpowiedni klimat, ale zarazem spora ich część sprawdzała się jako autonomiczne dzieła.
Po fiasku, jakim był "Dziadek do orzechów", z entuzjazmem przyjąłem sceny tańca. Pełno jest w nich pasji, emocji, duchowego uniesienia (choć pod względem energii "Suspiria" przegrywa z "Climaxem"). Niestety ujawniają one poważny problem dzieła Włocha, a mianowicie intelektualną pustkę. Sceny tańca nie budują bowiem przemyślanej wizji relacji twórcy i odtwórcy. Co nie raziłoby aż tak bardzo, gdyby nie to, że przez dłuższy czas Guadagnino prowadzi narrację tak, jakby coś na ten temat chciał powiedzieć.
Podobnie jest i z innymi fabularnymi tropami. Jak choćby to, że kompania taneczna jest niczym innym jak komuną kobiet, które zorganizowały się, by wspólnie przetrwać czyhające na nie zagrożenia. Albo postać Klemperera przejawiająca klasyczne oznaki wyrzutów sumienia związanych z faktem przetrwania okrucieństw, podczas gdy inni (w tym prawdopodobnie jego ukochana) zmarli. Albo wątek walk o dominację prezentowany zarówno w obrębie kompanii jak i poprzez przywołanie kryzysu Baader-Meinhof. Wszystko to jest w filmie, ale nic z tego nie wynika. Guadagnino nie wyraża chęci do tworzenia historii o kobiecym empowerment (a szkoda). Nie ma tu też miejsca na refleksje na temat ceny przetrwania (choć rzuca tropy, które podjęte mogły sporo dać widzom do myślenia). Kiedy dochodzi do finału, okazuje się, reżyser zabawą w ambitne artystyczne kino kupował sobie czas, by nakręcić sekwencję, która swoim poziomem nie odbiega od odcinka "Robina z Sherwood" z Lucyferem.
Żałuję też, że kilka ról Tildy Swinton stanowi zabawę dla samej zabawy. Trójca, którą tworzy, spokojnie mogła posłużyć jako pretekst dla intrygujących rozważań o naturze człowieka i świata.
Ocena: 5
Film ma sporo rzeczy, które mi się podobały. Jak choćby niezłą stronę wizualną, z jednej strony będącą wysmakowaną celebracją pieczołowicie konstruowanych kadrów, z drugiej strony stanowiącą udany hołd dla operatorskich tradycji lat 70. ubiegłego wieku.
Obrazowi bardzo dobrze robiły też kompozycje Thoma Yorke'a. Budowały odpowiedni klimat, ale zarazem spora ich część sprawdzała się jako autonomiczne dzieła.
Po fiasku, jakim był "Dziadek do orzechów", z entuzjazmem przyjąłem sceny tańca. Pełno jest w nich pasji, emocji, duchowego uniesienia (choć pod względem energii "Suspiria" przegrywa z "Climaxem"). Niestety ujawniają one poważny problem dzieła Włocha, a mianowicie intelektualną pustkę. Sceny tańca nie budują bowiem przemyślanej wizji relacji twórcy i odtwórcy. Co nie raziłoby aż tak bardzo, gdyby nie to, że przez dłuższy czas Guadagnino prowadzi narrację tak, jakby coś na ten temat chciał powiedzieć.
Podobnie jest i z innymi fabularnymi tropami. Jak choćby to, że kompania taneczna jest niczym innym jak komuną kobiet, które zorganizowały się, by wspólnie przetrwać czyhające na nie zagrożenia. Albo postać Klemperera przejawiająca klasyczne oznaki wyrzutów sumienia związanych z faktem przetrwania okrucieństw, podczas gdy inni (w tym prawdopodobnie jego ukochana) zmarli. Albo wątek walk o dominację prezentowany zarówno w obrębie kompanii jak i poprzez przywołanie kryzysu Baader-Meinhof. Wszystko to jest w filmie, ale nic z tego nie wynika. Guadagnino nie wyraża chęci do tworzenia historii o kobiecym empowerment (a szkoda). Nie ma tu też miejsca na refleksje na temat ceny przetrwania (choć rzuca tropy, które podjęte mogły sporo dać widzom do myślenia). Kiedy dochodzi do finału, okazuje się, reżyser zabawą w ambitne artystyczne kino kupował sobie czas, by nakręcić sekwencję, która swoim poziomem nie odbiega od odcinka "Robina z Sherwood" z Lucyferem.
Żałuję też, że kilka ról Tildy Swinton stanowi zabawę dla samej zabawy. Trójca, którą tworzy, spokojnie mogła posłużyć jako pretekst dla intrygujących rozważań o naturze człowieka i świata.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz