Even Lovers Get the Blues (2016)

Bardzo klasyczna historia o związku Erosa z Thanatosem. W filmie Laurenta Micheliego seks i śmierć są ze sobą tak nierozerwalnie związani, że tworzą egzystencjalne perpetuum mobile. Seks prowadzi do śmierć, ta zaś nakręca zachowania seksualne.



"Even Lovers Get the Blues" ma strukturę opowieści wielowątkowej. Obserwujemy losy powiązanych ze sobą osób. Każda z nich zmaga się z własnymi problemami: utratą ukochanego, biseksualnością, potrzebą potomka, której nie podziela partnerka, brak miłości. Wspólnym mianownikiem dla nich wszystkich jest właśnie seks, który pozwala zagłuszyć egzystencjalny ból, pustkę i rozterki. Bohaterowie filmu są bez wyjątku smutni i nieszczęśliwi. I właśnie dlatego uprawiają seks. Nie daje on żadnego ukojenia, niczego nie rozwiązuje. Jest śmiercią rozłożoną na raty. Choć nie zawsze. Czasami po seksie można umrzeć, czego dowiadujemy się już w jednej z pierwszych scen.

Nie jest to więc opowieść szczególnie odkrywcza. Zestaw bohaterów też niespecjalnie się wyróżnia. Jeszcze na poziomie intelektualnym dają radę, bo przynajmniej mogą stanowić pretekst do rozważań na temat różnych strategii radzenia sobie ludzi z problemami. Emocjonalnie jednak żadna z historii nie zrobiła na mnie większego wrażenia.

Najbardziej zaskakującym elementem filmu jest wprowadzenie do niego wstawek musicalowych. Sam pomysł jest w porządku. Przypomina mi trochę "Piosenki o miłości" Christophe'a Honoré, których jestem wielkim fanem. Mój problem polega na tym, że ten element został przez reżysera potraktowany z dużą nieśmiałością. Pojawia się zaledwie parę razy, przez co trudno uznać go za integralną część formy narracyjnej. A bez tego sens tych wstawek gdzieś został utracony. Reżyser powinien był albo dodać parę dodatkowych piosenek albo też całkowicie z nich zrezygnować.

Ocena: 5

Komentarze

Chętnie czytane

Hvítur, hvítur dagur (2019)

One Last Thing (2018)

Paradise (2013)

Tracks (2013)

Funkytown (2011)