Transformers: Revenge of the Fallen (2009)
Rzadko zdarza się, by reżyser dostarczył do kin dokładnie to, co obiecał. Takim wyjątkiem jest właśnie drugi "Transformers". Miało być więcej wybuchów, akcji, robotów, piersi Megan, homoerotycznego patosu i militarnej ekstrawagancji i to rzeczywiście dostałem. "Zemsta upadłych" to wielkie łubudu z namiastką fabuły, co jednak zostaje tak sprawnie zrealizowane, że pomimo posiadania niemal wszystkich wad "Terminatora: Ocalenie" jest to film o niebo lepszy. Bay jest jak dziecko, które nie ma dość zabawy swoimi robocikami i samochodzikami. Jedynym ograniczeniem był tylko i wyłącznie budżet i czas. I trochę żałuję, że Bayowi dano aż tak dużą kasę.
"Transformers" bardzo zyskałby na mniejszym budżecie. Byłoby wtedy mniej efektów specjalnych, mniej eksplozji. Teraz przysłaniają one fakt, że tak naprawdę film ten jest godnym następcą trylogii Indiany Jonesa. Mamy tu tę samą konwencję bajkowo-komiksową, mieszankę awanturnictwa, nabuzowanego testosteronu, szczyptę topornego humoru i sporo akcji. Jednak o ile Spielberg znalazł jakiś złoty środek, Bay znalazł raczej złoty członek, którym rozoruje delikatną materię fabuły. Całość przypomina próbę uprawiania przez słonia seksu z mrówką. Efekty naprawdę przytłaczają tak, że pod koniec całkowicie mi już zobojętniały. W pamięci to nie wielkie rozpierduchy zapiszą się na dłużej, lecz zapożyczenia przez Baya kultowych wręcz scen z innych filmów/seriali: Megan Fox biegająca w zwolnionym tempie a la Baywatch i Sam w scenie z Prime'ami przypominającą spotkanie Supermana ze swoimi przodkami.
Jest jedna rzecz, która zaintrygowała mnie w "Transformers". Ten film jest wręcz apoteozą amerykańskiego stylu życia, amerykańskiej filozofii, której symbolem jest Bush. Oto:
1) wojna z terrorem (deceptikonami) zostanie przeniesiona daleko poza granice kraju
2) wojna rozgrywać się będzie w kraju arabskim o starożytnych korzeniach
3) pretekstem do wojny jest źródło paliwa/energii
4) Ameryka ma prawo wymagać od innych pomocy, niezależnie co robi, gdzie robi i jak bardzo sama jest sobie winna
5) Amerykanie nie liczą się z cudzym dziedzictwem kulturowym, piramidy są tylko scenografią i pretekstem do rozpierduchy, a ponieważ wszystko dzieje się poza granicami można nadużywać materiałów wybuchowych, bo zginą i tak tylko kozy i paru nieszczęsnych pilotów
Jednak o ile Bush budzi aktualnie i na świecie i u siebie w domu raczej negatywne skojarzenia, o tyle historia w Transformers przyjęta zostanie bezkrytycznie, a zapewne i z wielkim entuzjazmem. Bay posunął się nawet do tego, że wspomina Obamę, czym zyskał w moich oczach, bo jest to jak lewy sierpowy wymierzony w nadzieje tych, którzy wierzą, że demokrata w Białym Domu naprawdę coś zmieni.
Ocena: 7
Ps. Ramon Rodriguez mało podobny jest tutaj do siebie z serialu "Day Break"
Naprawdę dobra recenzja, szczególnie podobały mi się uwagi odnośnie amerykańskiej filozofii.
OdpowiedzUsuńSam film oceniam bardzo podobnie jak ty, to niezła rozrywka. Co zaś tyczy się efektów specjalnych, które może i dzisiaj stanowią miazgę, sądzę,że "Avatar" Camerona pobije wszystko. Pozdrawiam
dzięki :)
OdpowiedzUsuńa co do efektów, to Bay moim zdaniem robi poważny błąd tak na nich polegając. w kinie nic tak szybko się nie starzeje jak właśnie efekty, jeśli nie są wsparte przez dobrą historię to w zasadzie są to obrazy jednorazowego użytku.