The Disappearance of Alice Creed (2009)
Wszystko wydaje się tu być od pierwszej minuty jasne i oczywiste. Trójka bohaterów, a każdy z przypisaną rolą doskonale znaną widzom z kina. Jest więc brutalny profesjonalista, bezwzględnie przestrzegający planu. Jest jego młody partner, mający nieco olewczy stosunek, żółtodziób, który popełnienie błędu ma wypisane na twarzy. Jest w końcu dziewczyna, ofiara porwania, atrakcyjna i przerażona, choć próbująca się stawiać.
Wiem więc, co nas czeka, prawda? Otóż nie. Nikt tu nie jest do końca tym, za kogo go na początku weźmiemy. Samo porwanie wcale nie jest takie zwyczajne. A film nie do końca jest historią o porywaczach i porwanej, stając się raczej opowieścią o międzyludzkich relacjach, uczuciach i granicach, które dla osiągnięcia własnych celów można przekroczyć.
Trudno nie zachwycać się tym, co obecnie dzieje się w kinie brytyjskim. Wykorzystują stara, wyświechtane zdawałoby się klisze i przerabiają je na rzeczy świeże i wciągające. Tak było z "44 Inch Chest", tak jest też teraz z "The Disappearance of Alice Creed". Aż trudno uwierzyć, że jest to pełnometrażowy debiut reżysera. W wielu miejscach jest to bowiem rzecz perfekcyjna. Pierwsze 10 minut prawie pozbawione dialogów, kiedy oglądamy przygotowania do porwania. Genialna sekwencja, która ustawia całość. Potem świetny monolog Marsana w scenie jedzenia kolacji albo montaż sceny karmienia Arterton. Aktorsko rzecz stoi na niezwykle wysokim poziomie. Marsan to ekranowy bóg, który bez dialogów potrafi wszystko przekazać, a kiedy zaczyna mówić... Arterton nigdy za piękność nie uważałem, ale aktorka z niej pierwszorzędna. Najbardziej zaskoczył mnie Compston, pewnie dlatego, że najmniej się po nim spodziewałem. Film ma niestety też kilka wpadek. W szczególności w finałowa w scena w lesie to stek bzdur, co obniżyło moją końcową ocenę o jeden punkt. Ale i nawet z tymi błędami to wciąż znakomite kino warte uwagi.
Ocena: 8
Wiem więc, co nas czeka, prawda? Otóż nie. Nikt tu nie jest do końca tym, za kogo go na początku weźmiemy. Samo porwanie wcale nie jest takie zwyczajne. A film nie do końca jest historią o porywaczach i porwanej, stając się raczej opowieścią o międzyludzkich relacjach, uczuciach i granicach, które dla osiągnięcia własnych celów można przekroczyć.
Trudno nie zachwycać się tym, co obecnie dzieje się w kinie brytyjskim. Wykorzystują stara, wyświechtane zdawałoby się klisze i przerabiają je na rzeczy świeże i wciągające. Tak było z "44 Inch Chest", tak jest też teraz z "The Disappearance of Alice Creed". Aż trudno uwierzyć, że jest to pełnometrażowy debiut reżysera. W wielu miejscach jest to bowiem rzecz perfekcyjna. Pierwsze 10 minut prawie pozbawione dialogów, kiedy oglądamy przygotowania do porwania. Genialna sekwencja, która ustawia całość. Potem świetny monolog Marsana w scenie jedzenia kolacji albo montaż sceny karmienia Arterton. Aktorsko rzecz stoi na niezwykle wysokim poziomie. Marsan to ekranowy bóg, który bez dialogów potrafi wszystko przekazać, a kiedy zaczyna mówić... Arterton nigdy za piękność nie uważałem, ale aktorka z niej pierwszorzędna. Najbardziej zaskoczył mnie Compston, pewnie dlatego, że najmniej się po nim spodziewałem. Film ma niestety też kilka wpadek. W szczególności w finałowa w scena w lesie to stek bzdur, co obniżyło moją końcową ocenę o jeden punkt. Ale i nawet z tymi błędami to wciąż znakomite kino warte uwagi.
Ocena: 8
Komentarze
Prześlij komentarz