Cairo Time (2009)
To, co dzieje się teraz w Egipcie, wykorzystałem jako pretekst, by w końcu obejrzeć "Cairo Time". Rzecz to o uczuciu rozwijającym się na uliczkach tego starożytnego miasta.
Ona przyjechała do Kairu spotkać się z mężem. Niestety ten zatrzymany został w Gazie, gdzie pracuje jako wysłannik ONZ. Na lotnisku wita ją Arab - Tareq, były współpracownik jej męża. Początkowo będzie dla niej tylko nazwiskiem znanym z opowieści, potem stanie się przewodnikiem po mieście. Z kolei ona dla Tareqa jest z początku utrapieniem, kiedy zasady gościnności wymagać będą, by się nią zajął, podczas gdy ona patrzy na Kair z góry i co rusz popełnia gafy. Stopniowo między nimi nawiązuje się nić porozumienia, rozwija się uczucie, które – o czym doskonale wiedzą – nie ma szans na przetrwanie.
"Cairo Time" okazało się piękną i delikatną opowieścią o miłości, o jakiej w kinie mówi się rzadko. To nie jest obezwładniające uczucie rodem z "Romea i Julii". Nie ma w niej totalnej siły żywiołu, a jednak nie oznacza to, że jest mniej wartościowa. Ten film opowiada o niespełnieniu, o obietnicy i marzeniu, które przez fakt, że nie zostają doprowadzone do końca utrzymują swój urok. Tu nie ma mowy o rozczarowaniu, na zawsze pozostaną tylko te chwile zawieszone jakby w między-czasie.
Ta delikatność opowieści zepsuta została przez nieco zbyt nachalnie romantyzującą nastrój muzykę fortepianu. Wydała mi się nieco natrętna i zbyt oczywista. Za to Patricia Clarkson i Alexander Siddig wspaniale wypadli w swoich rolach.
Wartością filmu jest również autentyczność atmosfery samego Kairu. Reżyserka zdecydowała się na niemalże dokumentalne podejście do kręcenia zdjęć w plenerach i wykorzystanie przechodniów w epizodach. Był to strzał w dziesiątkę, który sprawił, że nie tylko Kair ale i opowiedziana historia mają posmak prawdy.
Ocena: 7
Ona przyjechała do Kairu spotkać się z mężem. Niestety ten zatrzymany został w Gazie, gdzie pracuje jako wysłannik ONZ. Na lotnisku wita ją Arab - Tareq, były współpracownik jej męża. Początkowo będzie dla niej tylko nazwiskiem znanym z opowieści, potem stanie się przewodnikiem po mieście. Z kolei ona dla Tareqa jest z początku utrapieniem, kiedy zasady gościnności wymagać będą, by się nią zajął, podczas gdy ona patrzy na Kair z góry i co rusz popełnia gafy. Stopniowo między nimi nawiązuje się nić porozumienia, rozwija się uczucie, które – o czym doskonale wiedzą – nie ma szans na przetrwanie.
"Cairo Time" okazało się piękną i delikatną opowieścią o miłości, o jakiej w kinie mówi się rzadko. To nie jest obezwładniające uczucie rodem z "Romea i Julii". Nie ma w niej totalnej siły żywiołu, a jednak nie oznacza to, że jest mniej wartościowa. Ten film opowiada o niespełnieniu, o obietnicy i marzeniu, które przez fakt, że nie zostają doprowadzone do końca utrzymują swój urok. Tu nie ma mowy o rozczarowaniu, na zawsze pozostaną tylko te chwile zawieszone jakby w między-czasie.
Ta delikatność opowieści zepsuta została przez nieco zbyt nachalnie romantyzującą nastrój muzykę fortepianu. Wydała mi się nieco natrętna i zbyt oczywista. Za to Patricia Clarkson i Alexander Siddig wspaniale wypadli w swoich rolach.
Wartością filmu jest również autentyczność atmosfery samego Kairu. Reżyserka zdecydowała się na niemalże dokumentalne podejście do kręcenia zdjęć w plenerach i wykorzystanie przechodniów w epizodach. Był to strzał w dziesiątkę, który sprawił, że nie tylko Kair ale i opowiedziana historia mają posmak prawdy.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz