Somewhere (2010)

Chciałby wierzyć, że "Somewhere" jest filmem przewrotnym, że Coppola jest reżyserką świadomą i inteligentną i że ten film nie jest głupotą, jaką się jawi. Ale jakoś trudno mi to przychodzi.



Film w zasadzie ogląda się nieźle. Coppola kręci brutalnie szczery obraz życia filmowej gwiazdy. Johnny nie jest osobą szczególnie bystrą, ale na brak urody nie może narzekać. Czy jest utalentowany, tego nie wiemy. Tylko raz widzimy go w sytuacji związanej bezpośrednio z realizacją filmu, kiedy musi przez 45 minut siedzieć z całkowicie zapaćkaną głową. Jest za to osobą pozbawioną korzeni. Jedynymi stałymi punktami odniesienia w jego życiu zdaje się być obsługa hotelu, w którym mieszka. Dominuje wszechobecna pustka, którą zagłusza przypadkowy seks z atrakcyjnymi kobietami. A i to nie zawsze, czasem wagina zamiast go podniecać usypia go.

W tę płytką egzystencję wkroczy 11-letnia córka Johnny'ego, którą nieoczekiwanie musi się zająć przez kilka dni. Kiedy jej zabraknie Johnny z zaskoczeniem odkryje, jak bardzo pustka mu teraz doskwiera. I w tym momencie zaczynają się z filmem problemy. Do tego momentu "Somewhere" wyglądało bardzo naturalistycznie. Wydawało się zatem, że Coppola chce nam powiedzieć coś ważnego o życiu, karierze i tym, co naprawdę się liczy. Jednak teraz, pod koniec, okazuje się, że tak wcale nie jest, że Coppola opowiada nam bajeczkę, mającą pocieszyć co bardziej zblazowane i zaćpane gwiazdy ekranu. Tę woltę odebrałem jako zdradę, poczułem się oszukany. Skoro chciała zrobić ojcowską wersję "Notting Hill", to trzeba było ją zrobić dobrze od początku do końca, a nie wtryniać zakończenie, które jest jawnym kłamstwem, które nie pasuje do reszty filmu.

(Marco Gandolfi Vannini)

Jest jednak jedno "ale". Jeśli, jak napisałem na początku, uwierzyłbym, że Coppola jest twórcą świadomym, mógłbym uznać, że "Somewhere" to gra formą. Że reżyserka konfrontuje widza z rutyną i wpojonymi przez setki filmów oczekiwaniami. Wtedy ten zgrzyt pomiędzy formą a treścią należałoby uznać za zamierzony, za efekt próby wybicia widza z kolein, które każą nam w filmach naturalistycznych nie widzieć baśni. Jak jednak też napisałem na początku, jakoś Coppoli nie jestem w stanie dać tego kredytu zaufania. Bardziej przemawia do mnie to, że jest to po prostu jej filmowa maniera, że inaczej nie potrafi.

Niemniej jednak cieszę się, że Stephen Dorff gra w tym filmie. Lubię go od czasu "S.F.W." (do którego zresztą znajdziecie aluzje w "Somewhere"). Niestety nigdy wielkiej kariery nie zrobił. Rolą Johnny'ego udowodnił niedowiarkom, że potrafi grać i mam nadzieję, że mainstream kinowy o nim nie zapomni.

Ocena: 6

Komentarze

  1. W zasadzie zgadzam się w stu procentach z Twoją opinią. Tyle, że ja pod nią - mimo wszystko - umieściłbym ocenę 9, a nie 6. Zazgrzytała mi ta końcówka, ale nie na tyle, by aż tak mocno obniżyć notę dla całości.

    OdpowiedzUsuń
  2. czyli jednak dałeś wiarę w jej artystyczne umiejętności. pewnie gdyby nie maria antoniona mnie też łatwiej byłoby w to uwierzyć :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja miałem raczej w pamięci "Między słowami", a nie "Marię Antoninę". Ten pierwszy bardzo lubię, może te skojarzenia wpłynęły jakoś na moją opinię? Sam nie wiem.

    OdpowiedzUsuń
  4. rzeczywiście do między słowami jest podobny, ale tamten film nie wydał mi się tak naiwny (miał lepsze zakończenie)

    ps. widziałem, że zaznaczyłeś, że bardzo chcesz obejrzeć "The Borgias". widziałeś pilotowy odcinek? mnie rozczarował. było tak nudne, ze po 45 minutach miałem już dość. teraz czekam na drugi serial "Borgia" od Toma Fontany, mam nadzieję, że jemu uda się lepiej tę historię opowiedzieć.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Chętnie czytane

Whiplash (2014)

The Revenant (2015)

En kort en lang (2001)

Dheepan (2015)