London Boulevard (2010)
Wszyscy mamy przejebane – mówi w jednej ze scen bohater grany przez Colina Farrella. I ma rację, ale tylko do pewnego stopnia. Jeśli na niczym ci nie zależy, wszystko gra. Jeśli masz w nosie innych ludzi, traktujesz ich jak śmieci, możesz spać spokojnie. Jak długo wykorzystujesz wszystko i wszystkich dbając tylko i wyłącznie o siebie, nic ci nie grozi. Wystarczy jednak tylko chwila nieuwagi, drobny gest dobroci, współczucia, czy sympatii, a twój los zostaje przypieczętowany.
Mitchell niestety od początku jest na straconej pozycji. Zanim jednak doprowadzi samego siebie do zguby, po drodze zniszczy życie paru innym osobom. Gdyby tylko przywalił Billy'emu tak, jak na to zasłużył. Gdyby nie dał kasy bezdomnemu. Gdyby nie zawahał się oddać strzału. Gdyby... Niestety Mitchell ma moralne skrupuły. Choć jest w nim sporo agresji, to w gruncie rzeczy sympatyczny jest z niego chłop. Niestety w jego świecie tylko bezmyślna, brutalna i bezwzględna siła ma jakiekolwiek znaczenie. Wszystko inne to słabość.
"Londyński bulwar" próbuje wpisać się w nurt filmów, które są czymś innym, niż się wydają na pozór. Niestety w tym przypadku nie do końca się to udało. Do "Alice Creed" czy "44 Inch Chest" to mu dużo brakuje. Obraz stanął w pół kroku. Zwodzić widzów ma obecność Keiry Knightley. Ma ona odwracać uwagę od gangsterskiego rodowodu filmu. Czyni to jednak mało skutecznie. Jej rola jest zbyteczna, a sama postać potrzebna jest wyłącznie jako pretekst dla jej brata. W ten sposób zmiana tonu w ostatniej tercji nie jest żadną wywrotką, a jedynie przyspieszeniem tempa i to wcale nie aż tak bardzo. Rezultat końcowy jest lekko rozczarowujący. Film jest rozwodniony.
Ma jednak kilka świetnych kreacji. Ray Winstone, który przekazuje w tym filmie pałeczkę Farrellowi, jest znakomity. Sam Farrell udowadnia, że kiedy nie musi być gwiazdorem, jest bardzo dobrym aktorem. Świetne kreacje stworzyli także David Thewlis i Anna Friel. Podobał mi się też akcent Bena Chaplina. Plusem jest też nieźle dobrana muzyka.
Ocena: 6
Mitchell niestety od początku jest na straconej pozycji. Zanim jednak doprowadzi samego siebie do zguby, po drodze zniszczy życie paru innym osobom. Gdyby tylko przywalił Billy'emu tak, jak na to zasłużył. Gdyby nie dał kasy bezdomnemu. Gdyby nie zawahał się oddać strzału. Gdyby... Niestety Mitchell ma moralne skrupuły. Choć jest w nim sporo agresji, to w gruncie rzeczy sympatyczny jest z niego chłop. Niestety w jego świecie tylko bezmyślna, brutalna i bezwzględna siła ma jakiekolwiek znaczenie. Wszystko inne to słabość.
"Londyński bulwar" próbuje wpisać się w nurt filmów, które są czymś innym, niż się wydają na pozór. Niestety w tym przypadku nie do końca się to udało. Do "Alice Creed" czy "44 Inch Chest" to mu dużo brakuje. Obraz stanął w pół kroku. Zwodzić widzów ma obecność Keiry Knightley. Ma ona odwracać uwagę od gangsterskiego rodowodu filmu. Czyni to jednak mało skutecznie. Jej rola jest zbyteczna, a sama postać potrzebna jest wyłącznie jako pretekst dla jej brata. W ten sposób zmiana tonu w ostatniej tercji nie jest żadną wywrotką, a jedynie przyspieszeniem tempa i to wcale nie aż tak bardzo. Rezultat końcowy jest lekko rozczarowujący. Film jest rozwodniony.
Ma jednak kilka świetnych kreacji. Ray Winstone, który przekazuje w tym filmie pałeczkę Farrellowi, jest znakomity. Sam Farrell udowadnia, że kiedy nie musi być gwiazdorem, jest bardzo dobrym aktorem. Świetne kreacje stworzyli także David Thewlis i Anna Friel. Podobał mi się też akcent Bena Chaplina. Plusem jest też nieźle dobrana muzyka.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz