Wild Bill (2011)
W zasadzie nie bardzo wiem, dlaczego "Wild Bill" aż tak mi się podoba. Bo przecież historyjka jest dość prosta i zupełnie nieoryginalna. Ale jest w tym wszystkim jakiś urok, nieuchwytna magia kina, która sprawia, że po prostu dałem się złapać w sidła narracji i wcale nie żałuję.
Na pewno pomogła w tym forma. Dexter Fletcher zrezygnował z typowo komediowych chwytów. Brak punch line'ów jest mocno wyczuwalny, ale działa na korzyść. Film jest surowy, pozbawiony świecidełek, którymi inni twórcy mamią widzów. A jednak jest tu ciepło, dramat, nadzieja i oczekiwanie klęski. Bo "Wild Bill" opowiada o życiu, nie jest bajką z happy endem. Fletcher świetnie wyczuwa napięcia między bohaterami i wygrywa je bezbłędnie przez co schematyczna opowieść o ojcu, który wraca do domu po ośmiu latach spędzonych w więzieniu naprawdę chwyta za serce.
Duża w tym też zasługa obsady. Creed-Miles świetnie gra bezradnego faceta, który staje w obliczu nieplanowanej konieczności zajęcia się obcymi dzieciakami, które tak się składa są jego synami. Świetnie dogadywał się z Willem Poulterem, co zaowocowało kilkoma genialnymi scenami.
Klimat uzupełnia ciekawie dobrana ścieżka muzyczna.
Ocena: 8
Ps. To zabawne, że sam film roi się od przekleństw i wszystko jest ok. Natomiast w scenach usuniętych każdy "fuck" jest ocenzurowany.
Komentarze
Prześlij komentarz