Fruitvale Station (2013)
Fruitvale Station. Wystarczy wpisać tę frazę do YouTube'a, by zobaczyć cały bezsens ludzkiej egzystencji. Nowy Rok. Na stacji metra dochodzi do zabójstwa. Skuty kajdankami czarnoskóry młody mężczyzna zostaje zastrzelony, leżąc na brzuchu, przez białego policjanta. Scena ta zaszokowała cały świat. Jeśli jednak jakimś cudem ktoś z was jej nie widział, nie ma problemu, właśnie od niej zaczyna się "Fruitvale Station". To co następuje potem jest relacją z ostatnich 24 godzin życia zastrzelonego.
I tu zaczynają się problemy. Nie potrafię uwierzyć, że jest to cała prawda o Oscarze. W tym filmie jawi się prawie jak święty: pomaga obcej kobiecie w sklepie, rozpacza nad nieznanym sobie psem i jeszcze musi zmagać się z problemami zawodowymi (czy raczej ich brakiem, skoro jest bezrobotny). Owszem, twórcy przypominają jego więzienną przeszłość, ale w filmie wyraźnie zostaje zaznaczone, że to jest już przeszłość, że teraz jest już inny. Nie wiem, co chcieli takim zabiegiem osiągnąć twórcy, ale dla mnie był to przejaw skrajnej manipulacji, wymuszenie na mnie świętego oburzenia, że oto całkowicie niewinny człowiek został tak okrutnie potraktowany. Zamiast tego czułem jedynie przygnębienie, bo w moich oczach przesłanie filmu jest zupełnie inne: udowadnia bowiem, że nie ma ucieczki od swojej przeszłości. Z pozoru głupi zbieg okoliczności sprawił, że doszło do tragedii. W rzeczywistości jednak jest on sumą decyzji podejmowanych przez bohaterów latami (w przypadku Oscara co najmniej od studniówki). Zmiana zachowania teraz nie wpływa na przeszłość, za to przeszłość cały czas wpływa na teraźniejszość i przyszłość.
Film zaczął mi się podobać, kiedy ukazuje to, co wydarzyło się po zastrzeleniu Oscara. Jego brak na ekranie sprawia, że reżyser może porzucić hagiograficzne peany. Widać to nawet w stylu filmowania, bliższy bohaterom, który wcale nie wybiela, a po prostu przygląda im się, łącząc się z ich bólem. W tych scenach jest bardzo wiele prawdy i bólu. Dzięki nim całość mocno zyskała w moich oczach.
Ocena: 5
I tu zaczynają się problemy. Nie potrafię uwierzyć, że jest to cała prawda o Oscarze. W tym filmie jawi się prawie jak święty: pomaga obcej kobiecie w sklepie, rozpacza nad nieznanym sobie psem i jeszcze musi zmagać się z problemami zawodowymi (czy raczej ich brakiem, skoro jest bezrobotny). Owszem, twórcy przypominają jego więzienną przeszłość, ale w filmie wyraźnie zostaje zaznaczone, że to jest już przeszłość, że teraz jest już inny. Nie wiem, co chcieli takim zabiegiem osiągnąć twórcy, ale dla mnie był to przejaw skrajnej manipulacji, wymuszenie na mnie świętego oburzenia, że oto całkowicie niewinny człowiek został tak okrutnie potraktowany. Zamiast tego czułem jedynie przygnębienie, bo w moich oczach przesłanie filmu jest zupełnie inne: udowadnia bowiem, że nie ma ucieczki od swojej przeszłości. Z pozoru głupi zbieg okoliczności sprawił, że doszło do tragedii. W rzeczywistości jednak jest on sumą decyzji podejmowanych przez bohaterów latami (w przypadku Oscara co najmniej od studniówki). Zmiana zachowania teraz nie wpływa na przeszłość, za to przeszłość cały czas wpływa na teraźniejszość i przyszłość.
Film zaczął mi się podobać, kiedy ukazuje to, co wydarzyło się po zastrzeleniu Oscara. Jego brak na ekranie sprawia, że reżyser może porzucić hagiograficzne peany. Widać to nawet w stylu filmowania, bliższy bohaterom, który wcale nie wybiela, a po prostu przygląda im się, łącząc się z ich bólem. W tych scenach jest bardzo wiele prawdy i bólu. Dzięki nim całość mocno zyskała w moich oczach.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz