300: Rise of an Empire (2014)
To jest kino, jakie uwielbiam! Przejaskrawione widowisko będące umową pomiędzy twórcami i widzami, że żadna ze stron nie będzie do niego podchodzić serio. "300: Początek imperium" wygląda, jakby zostało nakręcone przez szaleńca. Od czasu "Piranii" nie widziałem w kinie czegoś równie pozytywnie odjechanego. A do tego, choć prawdopodobnie wyszło to twórcom przypadkiem, jest to rzecz bardzo przewrotnie inteligentna.
Pierwsze "300" często, choć niesłusznie, nazywane jest filmem homoerotycznym. Dzieje się tak dlatego, że była to pieśń pochwalna na część męskości w jej najbardziej tradycyjnym wydaniu, czyli definiowanej jako fizyczność (mięśnie) i czyny (walka). "300" celebrowało ją, stawiało ponad wszystko. Kontynuacja ten mit burzy, lecz czyni to poprzez jeszcze silniejsze akcentowanie męskiej fizjonomii i męskich czynów. "300: Początek imperium" jest filmem pornograficznym. Cielesność i walka w męskim wydaniu doprowadzona została tutaj do widowiska ekstatycznego. Granice, jakie wytyczyło "300", twórcy kontynuacji zostawili daleko za sobą. W rezultacie jednak męskość została tutaj poddana miażdżącej krytyce. Masa mięśniowa jest tylko piękną fasadą, za którą kryje się czyste szaleństwo. Męskość jest tu ukazana jako choroba psychiczna pchająca ludzi w odmęty niekończącej się walki, przemocy, orgii zemsty. Wspaniałe, podnoszące na duchu przemowy, w tym filmie okazują się groteskowym żartem, pretekstem, by skryć się za ładnymi hasłami, kiedy tak naprawdę liczy się wyłącznie śmierć i zniszczenie. Czyny zaś mają odwrócić uwagę świata od tego, że mężczyzna jest w rzeczywistości istotą słabą, pozbawioną charyzmy. W "300: Początek imperium" są tylko dwie wyraziste postaci i są to kobiety.
Na pochwałę, wręcz kult, zasługuje Eva Green. To dzięki niej ten film staje się tak wspaniałym widowiskiem. Jest fantastycznym czarnym charakterem: groteskowa, szalona, fascynująca. Od strony wizualnej film jest grą umowności i psychodelicznego odlotu. Twórcy serwują nam fantastyczną jatkę, z niewiarygodną wręcz liczbą "splatterów". Nie boją się też wkracza na terytorium kiczu i campu. I radzą sobie zdecydowanie lepiej od Zacka Snydera. Robią wszystko bowiem na luzie, dzięki czemu w ani jednym momencie rzecz nie jest ciężka, drętwa czy zwyczajnie pozerska (jak to było chociażby w "Sucker Punch").
Mimo że jest to film o zniszczeniu i śmierci, to "300: Początek imperium" naładowali mnie pozytywną energią. Tak właśnie powinno wyglądać kino rozrywkowe.
Ocena: 8
Pierwsze "300" często, choć niesłusznie, nazywane jest filmem homoerotycznym. Dzieje się tak dlatego, że była to pieśń pochwalna na część męskości w jej najbardziej tradycyjnym wydaniu, czyli definiowanej jako fizyczność (mięśnie) i czyny (walka). "300" celebrowało ją, stawiało ponad wszystko. Kontynuacja ten mit burzy, lecz czyni to poprzez jeszcze silniejsze akcentowanie męskiej fizjonomii i męskich czynów. "300: Początek imperium" jest filmem pornograficznym. Cielesność i walka w męskim wydaniu doprowadzona została tutaj do widowiska ekstatycznego. Granice, jakie wytyczyło "300", twórcy kontynuacji zostawili daleko za sobą. W rezultacie jednak męskość została tutaj poddana miażdżącej krytyce. Masa mięśniowa jest tylko piękną fasadą, za którą kryje się czyste szaleństwo. Męskość jest tu ukazana jako choroba psychiczna pchająca ludzi w odmęty niekończącej się walki, przemocy, orgii zemsty. Wspaniałe, podnoszące na duchu przemowy, w tym filmie okazują się groteskowym żartem, pretekstem, by skryć się za ładnymi hasłami, kiedy tak naprawdę liczy się wyłącznie śmierć i zniszczenie. Czyny zaś mają odwrócić uwagę świata od tego, że mężczyzna jest w rzeczywistości istotą słabą, pozbawioną charyzmy. W "300: Początek imperium" są tylko dwie wyraziste postaci i są to kobiety.
Na pochwałę, wręcz kult, zasługuje Eva Green. To dzięki niej ten film staje się tak wspaniałym widowiskiem. Jest fantastycznym czarnym charakterem: groteskowa, szalona, fascynująca. Od strony wizualnej film jest grą umowności i psychodelicznego odlotu. Twórcy serwują nam fantastyczną jatkę, z niewiarygodną wręcz liczbą "splatterów". Nie boją się też wkracza na terytorium kiczu i campu. I radzą sobie zdecydowanie lepiej od Zacka Snydera. Robią wszystko bowiem na luzie, dzięki czemu w ani jednym momencie rzecz nie jest ciężka, drętwa czy zwyczajnie pozerska (jak to było chociażby w "Sucker Punch").
Mimo że jest to film o zniszczeniu i śmierci, to "300: Początek imperium" naładowali mnie pozytywną energią. Tak właśnie powinno wyglądać kino rozrywkowe.
Ocena: 8
A myślałem, że bez Gerarda to już nie będzie miało sensu :D
OdpowiedzUsuńBrak (choć nie do końca) Gerarda niestety jest odczuwalny. Stapleton nie ma tej charyzmy. Ale i tak mi to nie przeszkadzało.
UsuńPoza tym fragmentem o słabości mężczyzn (nie lubię "generalizowania", że tak powiem) to udana notka. Pierwsza naprawdę pozytywna, z jaką się spotkałem. Sam tytuł zobaczę za tydzień. Miło, że mogę się spodziewać czegoś więcej niż tylko "guilty pleasure"
OdpowiedzUsuńAkurat to nie ja generalizuję, tylko twórcy tego filmu. W "300: Początek imperium" jedynymi twardymi bohaterami są kobiety. Nie ma tam ani jednego faceta, który mógłby się z nimi równać.
UsuńZ tekstu wynika, jakbyś to ty tak uważał, a film potwierdzał twoje poglądy.
UsuńBo w odniesieniu do tego filmu tak uważam :)
Usuń