Dark Horse (2011)
Nie chciałbym być bohaterem filmu Todda Solondza. Reżyser
nie wie chyba, co to litość. Widać to doskonale w "Czarnym koniu" – predestynacyjnym
koszmarze.
Oglądanie "Czarnego konia" przypomina podcinanie
sobie żył tępym, zardzewiały nożem... przy czym procesu tego nie można przerwać. Główny bohater Abe to postać tak bardzo tragiczna,
jak to sobie można tylko wyobrazić. Jest przegranym, który próbuje robić dobrą
minę do złej gry. Ale nie ważne, co zrobi, nie jest w stanie zmienić swojego
losu. Szczęście jest tuż poza zasięgiem jego palców, a pech będzie go
prześladował nawet po śmierci. I najgorsze w tym wszystkim jest to, że taki
właśnie miał być. Tak został uformowany przez rodziców i świat. Jest
nieudacznikiem, ponieważ przez to inni zyskują szansę na szczęście. Jest niezbędnym
elementem zapewniającym równowagę świata, za co nigdy nie doczeka się od niego
wdzięczności. No może jedna osoba na milion zatrzyma się na chwilę, by go
wspomnieć. Reszta pędzić będzie przed siebie prostą drogą, wygładzoną
jego nieszczęściem.
Koszmarny film w pozytywnym znaczeniu. Jest tak
sugestywny, że naprawdę nie polecam go osobom cierpiącym na depresję. Po
obejrzeniu "Czarnego konia" wszelka motywacja do walki o lepsze jutro
was opuścić. Bo też nie ma powodów by walczyć. Przegrani zawsze pozostaną
przegranymi.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz