Stockholm (2013)
Wolna natura! Wolna żarty. Wcale nie jesteśmy wolni. Pozostajemy niewolnikami swojej własnej natury właśnie... natury, której sami przecież nie wybraliśmy. O tym opowiada hiszpański "Stockholm".
Najpierw naszym oczom ukazuje się On. Na jemu podobnych mówi się "player". To łowca, doskonale wyrobiony w sztuce wypatrywania i pogoni za ofiarą. Nie zadowoli się pierwszym z brzegu kąskiem. W końcu jest drapieżnikiem, więc dla niego istotna jest nie ofiara, lecz same łowy. Jak więc zwrócić na siebie jego uwagę? Oczywiście stając się ofiarą idealną, taką, której po prostu nie będzie się mógł oprzeć, za którą puści się w pogoń. I wtedy pojawia się Ona. Jest chłodna, obojętna, niedostępna. Mówi "nie", ale... No właśnie, choć jej "nie" jest szczere i przekonujące, to jednocześnie jest kłamstwem, grą (ten, kto twierdzi, że człowiek ma prostą naturę, oszukuje samego siebie), w końcu nikt nie chce być schwytany, ale z drugiej strony ofiara musi tego pragnąć, bo przecież inaczej nią by nie była stając się nikim.
Ale polujący i ta, na którą się poluje nie mają z góry określonego bieguna wartościującego. Bo czyż łowca nie jest ofiarą swej własnej natury, kiedy polowanie się skończy, kiedy głód zostanie nasycony? Cóż mu wtedy pozostaje? Jawi się jako kłamca i brutal, choć przecież był szczery (jako łowca rzecz jasna, a łowy rządzą się swoimi własnymi prawami i tylko ten, kto naprawdę wierzy w wypowiadane w trakcie polowania słowa, może odnieść sukces). A ofiara, czyż – w odpowiednich warunkach – nie może stać się drapieżnikiem oddając to, co zostało jej zabrane? Ale nawet wtedy nie wychodzą poza wyznaczone role, są to po prostu dwa aspekty tej samej istoty, jak dzień i noc, awers i rewers, kobieta i mężczyzna.
"Stockholm" to kolejna produkcja z cyklu "ich dwoje i nic więcej". Pierwsza część przypomina "Przed wschodem słońca" czy w "W łóżku", ale z banalniejszymi rozmowami. Mimo to chemia między aktorami wydaje się prawdziwa, więc ogląda się to z zaciekaniem. Potem jednak następuje gwałtowny zwrot akcji. To też zadaje się być ostatnio chwytem powszechnym w tej formule (najlepszy przykład "Solo"). Jednak w tym momencie twórcy popełnili fundamentalny błąd. Zwrot akcji ma tu bowiem charakter wykładu akademickiego, jest łopatologiczną interpretacją tego, co widzieliśmy, wyłuszczeniem motywacji bohaterów i dokładną analizą łączącej ich relacji. Jakby twórcy nie wierzyli, że widz jest w stanie sam odczytać "zawiłości" narracji (a w rzeczywistości film wcale nie jest aż tak skomplikowany).
Nawet to jednak nie byłoby takie złe, w końcu sam w sobie pomysł na wywrotkę jest fajny. Niestety od momentu telefonu do matki wiedziałem, jaki będzie koniec i niemal zawyłem z rozczarowania, kiedy moje obawy się ziściły: finał jest banalny, głupi, niepotrzebny. Przez chwilę miałem jednak nadzieję, że twórcy zdecydują się na niedopowiedzenie, że uratują film kończąc na scenie siedzącej dziewczyny zwracającej się twarzą w stronę kamery. Niestety tak nie uczynili.
Poniższa ocena filmu jest zawyżona, ale to dlatego, że spodobali mi się bohaterowie oraz grająca ich dwójka aktorów.
Ocena: 6
Najpierw naszym oczom ukazuje się On. Na jemu podobnych mówi się "player". To łowca, doskonale wyrobiony w sztuce wypatrywania i pogoni za ofiarą. Nie zadowoli się pierwszym z brzegu kąskiem. W końcu jest drapieżnikiem, więc dla niego istotna jest nie ofiara, lecz same łowy. Jak więc zwrócić na siebie jego uwagę? Oczywiście stając się ofiarą idealną, taką, której po prostu nie będzie się mógł oprzeć, za którą puści się w pogoń. I wtedy pojawia się Ona. Jest chłodna, obojętna, niedostępna. Mówi "nie", ale... No właśnie, choć jej "nie" jest szczere i przekonujące, to jednocześnie jest kłamstwem, grą (ten, kto twierdzi, że człowiek ma prostą naturę, oszukuje samego siebie), w końcu nikt nie chce być schwytany, ale z drugiej strony ofiara musi tego pragnąć, bo przecież inaczej nią by nie była stając się nikim.
Ale polujący i ta, na którą się poluje nie mają z góry określonego bieguna wartościującego. Bo czyż łowca nie jest ofiarą swej własnej natury, kiedy polowanie się skończy, kiedy głód zostanie nasycony? Cóż mu wtedy pozostaje? Jawi się jako kłamca i brutal, choć przecież był szczery (jako łowca rzecz jasna, a łowy rządzą się swoimi własnymi prawami i tylko ten, kto naprawdę wierzy w wypowiadane w trakcie polowania słowa, może odnieść sukces). A ofiara, czyż – w odpowiednich warunkach – nie może stać się drapieżnikiem oddając to, co zostało jej zabrane? Ale nawet wtedy nie wychodzą poza wyznaczone role, są to po prostu dwa aspekty tej samej istoty, jak dzień i noc, awers i rewers, kobieta i mężczyzna.
"Stockholm" to kolejna produkcja z cyklu "ich dwoje i nic więcej". Pierwsza część przypomina "Przed wschodem słońca" czy w "W łóżku", ale z banalniejszymi rozmowami. Mimo to chemia między aktorami wydaje się prawdziwa, więc ogląda się to z zaciekaniem. Potem jednak następuje gwałtowny zwrot akcji. To też zadaje się być ostatnio chwytem powszechnym w tej formule (najlepszy przykład "Solo"). Jednak w tym momencie twórcy popełnili fundamentalny błąd. Zwrot akcji ma tu bowiem charakter wykładu akademickiego, jest łopatologiczną interpretacją tego, co widzieliśmy, wyłuszczeniem motywacji bohaterów i dokładną analizą łączącej ich relacji. Jakby twórcy nie wierzyli, że widz jest w stanie sam odczytać "zawiłości" narracji (a w rzeczywistości film wcale nie jest aż tak skomplikowany).
Nawet to jednak nie byłoby takie złe, w końcu sam w sobie pomysł na wywrotkę jest fajny. Niestety od momentu telefonu do matki wiedziałem, jaki będzie koniec i niemal zawyłem z rozczarowania, kiedy moje obawy się ziściły: finał jest banalny, głupi, niepotrzebny. Przez chwilę miałem jednak nadzieję, że twórcy zdecydują się na niedopowiedzenie, że uratują film kończąc na scenie siedzącej dziewczyny zwracającej się twarzą w stronę kamery. Niestety tak nie uczynili.
Poniższa ocena filmu jest zawyżona, ale to dlatego, że spodobali mi się bohaterowie oraz grająca ich dwójka aktorów.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz