Ginger & Rosa (2012)
Tradycji stało się zadość. Z filmami Sally Potter mam tak, że jak jeden mi się podoba, to następny robi słabe wrażenie, by kolejny znów mnie zachwycił. Ponieważ poprzednim filmem był "Krzyk mody", który uwielbiam, to "Ginger i Rosa" siłą rzeczy okazało się rzeczą mało udaną. A miałem nadzieję, że tym razem reżyserce uda się przerwać tę tradycję...
"Ginger i Rosa" cierpi na przypadłość bardzo częstą w kinie polskim. Polega ona na tym, że historia bohaterów staje się przedmiotem, narzędziem do tworzenia artystycznych metafor, bawienia się ideowymi zbitkami. Jednak – w przeciwieństwie do "Krzyku mody" – tu forma nie jest aż tak radykalna, przez co manipulacja wypada sztucznie, wręcz niezdarnie. Film sprawia wrażenie chaotycznego, naciąganego, a chwilami irytująco pretensjonalnego (scena finałowego wybuchu Ginger szczególnie mnie zirytowała). Najgorsze jest jednak to, że Potter nie zadowala się tworzeniem podwójnych znaczeń (dosłownych i metaforycznych), ona jeszcze musi o tym mówić, podkreślać je, wskazywać. Czy naprawdę sądziła, że jest tak wyrafinowaną artystką, że jej myśl nie zostanie przez widzów zauważona i czuła się w obowiązku wszystko wyjaśnić? Proszę, strach przed bombą i jej dylematy związane z lojalnością (zdradzoną) wobec ojca, matki i najlepszej przyjaciółki są tak przejrzyste, że nawet przedszkolak nie miałby problemów z ich uchwyceniem.
Filmowi nie pomaga też fakt, że w roli ojca bohaterki wystąpił Alessandro Nivola. Przez to cały czas miałem poczucie deja vu. Jego gra jest bowiem łudząco podobna do tej z "Janie Jones", choć tam jego partnerką była Abigail Breslin, a tu jest nią Elle Fanning.
Jedyne, co mi się w "Ginger i Rosa" podobało to zdjęcia. Ale odniosłem wrażenie, że są one kompletnie niezwiązane z opowiadaną historią. Same w sobie mnie zachwycały, ale jednocześnie budziły mój dyskomfort, ponieważ nie czułem, że do filmu pasują.
Ocena: 5
"Ginger i Rosa" cierpi na przypadłość bardzo częstą w kinie polskim. Polega ona na tym, że historia bohaterów staje się przedmiotem, narzędziem do tworzenia artystycznych metafor, bawienia się ideowymi zbitkami. Jednak – w przeciwieństwie do "Krzyku mody" – tu forma nie jest aż tak radykalna, przez co manipulacja wypada sztucznie, wręcz niezdarnie. Film sprawia wrażenie chaotycznego, naciąganego, a chwilami irytująco pretensjonalnego (scena finałowego wybuchu Ginger szczególnie mnie zirytowała). Najgorsze jest jednak to, że Potter nie zadowala się tworzeniem podwójnych znaczeń (dosłownych i metaforycznych), ona jeszcze musi o tym mówić, podkreślać je, wskazywać. Czy naprawdę sądziła, że jest tak wyrafinowaną artystką, że jej myśl nie zostanie przez widzów zauważona i czuła się w obowiązku wszystko wyjaśnić? Proszę, strach przed bombą i jej dylematy związane z lojalnością (zdradzoną) wobec ojca, matki i najlepszej przyjaciółki są tak przejrzyste, że nawet przedszkolak nie miałby problemów z ich uchwyceniem.
Filmowi nie pomaga też fakt, że w roli ojca bohaterki wystąpił Alessandro Nivola. Przez to cały czas miałem poczucie deja vu. Jego gra jest bowiem łudząco podobna do tej z "Janie Jones", choć tam jego partnerką była Abigail Breslin, a tu jest nią Elle Fanning.
Jedyne, co mi się w "Ginger i Rosa" podobało to zdjęcia. Ale odniosłem wrażenie, że są one kompletnie niezwiązane z opowiadaną historią. Same w sobie mnie zachwycały, ale jednocześnie budziły mój dyskomfort, ponieważ nie czułem, że do filmu pasują.
Ocena: 5
Czyli sam temat w porządku (musiałem doczytać na fw), tylko wykonanie zbyt dosadne i psujące całość?
OdpowiedzUsuńCholera, oby Fanning wybrała kiedyś dobry film. Zobaczyłbym ją w czymś jeszcze niż "Super 8".
Temat nie jest może nadzwyczajny, ale Potter powinna była być w stanie wycisnąć z niego coś więcej niż kilka uroczych fotek.
Usuń