The November Man (2014)
Jaka szkoda, że przeminęła już era VHS-ów. W wypożyczalniach kaset wideo "November Man" byłby wielkim hitem. Ma w sobie odpowiednią dawkę głupoty i zabawy, co nieodmiennie budzi u mnie sentymentalną tęsknotę za starymi, nie tak dobrymi, ale na swój sposób niezapomnianymi czasami.
Gdyby podejść do filmu całkiem serio, to zapewne byłby on nie do wytrzymania. Fabularne niedorzeczności są tu jeszcze większe, niż w nieszczęsnym "Bogu zemsty". "November Man" przypomina rysowanki dla dzieci, na których naszkicowane są fragmenty obrazka, a resztę stanowią ponumerowane kropki zostawione dla dzieci, by je połączyły. Reżyser najwyraźniej wyszedł z założenia, że widzowie będą doskonale znali schemat sensacyjnego kina akcji i może im zostawić uzupełnienie dziur w fabule. Dziury te mają gigantyczne rozmiary, ale ponieważ reżyser ani na chwilę nie odbiega od schematu, więc przejście nad nimi do porządku dziennego przyszło mi bardzo łatwo. Głównie dlatego, że całość dobrze mi się oglądało. Fabuła jest idiotyczna, ale pozbawiona patosu i pompatyczności. Historia toczy się wartko, głupiutkie wstawki rozładowują napięcie i pozwalają nabrać do całości dystansu. Być może ten efekt został osiągnięty przypadkowo, może wcale nie o to chodziło reżyserowi. Ale to nie jest istotne, w końcu liczy się rezultat.
Film warto zobaczyć chociażby dla Olgi Kurylenko w stroju call girl. Wygląda w nim po prostu bosko. Pozytywnie zaskoczył mnie też Luke Bracey. Kiedy nie próbuje grać lowelasów, to okazuje się być przyzwoitym aktorem. W kinie klasy B mógłby znaleźć sobie całkiem niezłą miejscówkę. Ale co się stało z jego ramionami? Gdzie podziały się mięśnie, jakie prezentował w "Dla ciebie wszystko"?
"November Man", mimo że gorszy, należy do tej samej grupy filmów co "Kroczący wśród cieni". To kino mówiące językiem obrazów niedzisiejszych, produkcje zbyt staromodne, by móc rezonować z wrażliwością współczesnego widza. Mają pecha, bo zapewne za jakiś czas te klimaty staną się znów modne, a wtedy to, co dziś jest niedoceniane, będzie w innych produkcjach wychwalane pod niebiosa.
Ocena: 6
Gdyby podejść do filmu całkiem serio, to zapewne byłby on nie do wytrzymania. Fabularne niedorzeczności są tu jeszcze większe, niż w nieszczęsnym "Bogu zemsty". "November Man" przypomina rysowanki dla dzieci, na których naszkicowane są fragmenty obrazka, a resztę stanowią ponumerowane kropki zostawione dla dzieci, by je połączyły. Reżyser najwyraźniej wyszedł z założenia, że widzowie będą doskonale znali schemat sensacyjnego kina akcji i może im zostawić uzupełnienie dziur w fabule. Dziury te mają gigantyczne rozmiary, ale ponieważ reżyser ani na chwilę nie odbiega od schematu, więc przejście nad nimi do porządku dziennego przyszło mi bardzo łatwo. Głównie dlatego, że całość dobrze mi się oglądało. Fabuła jest idiotyczna, ale pozbawiona patosu i pompatyczności. Historia toczy się wartko, głupiutkie wstawki rozładowują napięcie i pozwalają nabrać do całości dystansu. Być może ten efekt został osiągnięty przypadkowo, może wcale nie o to chodziło reżyserowi. Ale to nie jest istotne, w końcu liczy się rezultat.
Film warto zobaczyć chociażby dla Olgi Kurylenko w stroju call girl. Wygląda w nim po prostu bosko. Pozytywnie zaskoczył mnie też Luke Bracey. Kiedy nie próbuje grać lowelasów, to okazuje się być przyzwoitym aktorem. W kinie klasy B mógłby znaleźć sobie całkiem niezłą miejscówkę. Ale co się stało z jego ramionami? Gdzie podziały się mięśnie, jakie prezentował w "Dla ciebie wszystko"?
"November Man", mimo że gorszy, należy do tej samej grupy filmów co "Kroczący wśród cieni". To kino mówiące językiem obrazów niedzisiejszych, produkcje zbyt staromodne, by móc rezonować z wrażliwością współczesnego widza. Mają pecha, bo zapewne za jakiś czas te klimaty staną się znów modne, a wtedy to, co dziś jest niedoceniane, będzie w innych produkcjach wychwalane pod niebiosa.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz