St. Vincent (2014)
Ostatnio sporo narzekałem na niezależne kino amerykańskie, że wciąż powtarza ten sam schemat narracyjny, z tym samym zestawem bohaterów. A tu proszę, "Mów mi Vincent" dokładnie podpada pod kategorię "wtórne", a mimo to zdołał podbić moje serce. Jak widać nie oryginalność, lecz to, jak się historię opowiada ma dla mnie większe znaczenie.
Siłą filmu jest relacja, jaką budują Bill Murray z młodym Jaedenem Lieberherem. To ona unosi film z dala od niewygodnej strefy deja vu. Mimo sitcomowego zacięcia dialogów, gra tej dwójki aktorów jest zaskakująco swobodna. Dzięki temu pod koniec zdołałem zapomnieć, że tak naprawdę nie ma tu nic poza standardowym ekscentryzmem/gburowatością bohatera, chorobą, samotnością i zaskakującą przyjaźnią. Zabawna była też Naomi Watts próbująca udawać Rosjankę (a może to miała być Ukrainka?).
Ale pozostałe gwiazdy filmu są mocno niewykorzystane. Żal mi przede wszystkim O'Dowda. To jest naprawdę zabawny facet, ale w Ameryce od czasu "Druhen" został zaszufladkowany i po prostu gra w kółko to samo. McCarthy ma jedną dobrą scenę i nic więcej. To wina scenariusza, który uczynił z jej postaci tak bezbarwną istotę, że z trudem daje się zapamiętać. A Howard to już w ogóle nie wiem, co w tym filmie robi. Musiał tu zagrać wyłącznie w ramach robienia komuś przysługi, inaczej nie potrafię tego wyjaśnić.
Ocena: 7
Siłą filmu jest relacja, jaką budują Bill Murray z młodym Jaedenem Lieberherem. To ona unosi film z dala od niewygodnej strefy deja vu. Mimo sitcomowego zacięcia dialogów, gra tej dwójki aktorów jest zaskakująco swobodna. Dzięki temu pod koniec zdołałem zapomnieć, że tak naprawdę nie ma tu nic poza standardowym ekscentryzmem/gburowatością bohatera, chorobą, samotnością i zaskakującą przyjaźnią. Zabawna była też Naomi Watts próbująca udawać Rosjankę (a może to miała być Ukrainka?).
Ale pozostałe gwiazdy filmu są mocno niewykorzystane. Żal mi przede wszystkim O'Dowda. To jest naprawdę zabawny facet, ale w Ameryce od czasu "Druhen" został zaszufladkowany i po prostu gra w kółko to samo. McCarthy ma jedną dobrą scenę i nic więcej. To wina scenariusza, który uczynił z jej postaci tak bezbarwną istotę, że z trudem daje się zapamiętać. A Howard to już w ogóle nie wiem, co w tym filmie robi. Musiał tu zagrać wyłącznie w ramach robienia komuś przysługi, inaczej nie potrafię tego wyjaśnić.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz