Alle tijd (2011)
Jeśli świat rządzi się rzeczywiście takimi prawami, jak to pokazuje "Alle tijd", to źle się stało, że jest tylko jeden Bóg. Gdyby przed stworzeniem człowieka poszedł do terapeuty, być może nasza egzystencja wyglądałaby zupełnie inaczej. A tak obsypywani jesteśmy szczęściem, na które nie zasługujemy i które trwonimy nie potrafiąc go wykorzystać. Takie marnotrawstwo i brak doceniania czyjegoś starania podziała negatywnie na nerwy nawet najbardziej wytrzymałej istoty. Ale Bóg w tym filmie jest idealnym bytem pasywno-agresywnym. Najpierw tworzy sytuację, w której oczywiście staje się stroną poszkodowaną, by potem móc zadziałać święcie oburzony tym, jak ludzkość obchodzi się z Jego darami. Jego złośliwość okazuje się równie wielka co hojność... Ale zawsze zostaje nadzieja, że jest to wyłącznie wizja twórców filmu, która z rzeczywistością nie musi mieć wiele wspólnego.
Choć już od dłuższego czasu chciałem obejrzeć "Alle tijd", to i tak dałem się zaskoczyć. Spodziewałem się komedii romantycznej, a dostałem znacznie więcej.
Komediowa jest pierwsza część filmu. Opowiada ona o sercowych perypetiach Maartena i jego siostry Molly. Zbudowana jest na dość oklepanych schematach, ale reżyser Job Gosschalk bardzo sprytnie je zmodyfikował. Dzięki temu rzecz nabrała świeżości, nie tracą przy tym nic z czaru typowej historii o miłości. Spodobało mi się to, jak Molly znajduje dwie miłości. I to, jak w życie Maartena wkracza Arthur, który wyraźnie czuje coś do mężczyzny, ale uczucia te pozostają w sprzeczności z jego przekonaniami co do tego, jakiej jest orientacji. Jeszcze bardziej spodobało mi się to, że miłosne przygody Molly i Maartena mają kształt sinusoid, że kilkakrotnie widzimy, jak wzlatują w przestworza szczęścia, by zaraz lądować w dolinach pełnych łez. Fajnym zabiegiem jest to, że ich cykle są naprzemienne. Kiedy Molly jest szczęśliwa, to Maarten jest w dołku, by po chwili sytuacja się odwróciła się.
Jednak druga część "Alle tijd" na zupełnie inny charakter. To opowieść o bólu rozstania, o kręgu życia, którego elementem jest śmierć. I znów fabuła bazuje na prostym, wielokrotnie wykorzystywanym w filmie schemacie. I ponownie reżyser sprytnie pozmieniał w nim kilka pozornie drobnych elementów, które sprawiły, że rzecz robiła pozytywne wrażenie. W rezultacie dzieło Joba Gosschalka ma w sobie bardzo duży ładunek ciepła i wzruszeń, radości i smutków. To film, który jednocześnie podnosi na duchu i dołuje.
Sporym plusem są sami bohaterowie. W tego rodzaju filmach są to zazwyczaj postaci dość grubą kreską kreślone, chodzące idee a nie wielowymiarowe jednostki ludzki. Gosschalkowi udało się stworzyć galerię barwnych postaci, całkiem sprawnie zagranych przez dobrze dobraną obsadę. To pozwoliło nadać relacjom emocjonalnej wiarygodności. Między aktorami jest chemia, każda z relacji podbija serce. A w takich filmach jak ten to jest właśnie kluczem sukcesu.
Ocena: 7
Choć już od dłuższego czasu chciałem obejrzeć "Alle tijd", to i tak dałem się zaskoczyć. Spodziewałem się komedii romantycznej, a dostałem znacznie więcej.
Komediowa jest pierwsza część filmu. Opowiada ona o sercowych perypetiach Maartena i jego siostry Molly. Zbudowana jest na dość oklepanych schematach, ale reżyser Job Gosschalk bardzo sprytnie je zmodyfikował. Dzięki temu rzecz nabrała świeżości, nie tracą przy tym nic z czaru typowej historii o miłości. Spodobało mi się to, jak Molly znajduje dwie miłości. I to, jak w życie Maartena wkracza Arthur, który wyraźnie czuje coś do mężczyzny, ale uczucia te pozostają w sprzeczności z jego przekonaniami co do tego, jakiej jest orientacji. Jeszcze bardziej spodobało mi się to, że miłosne przygody Molly i Maartena mają kształt sinusoid, że kilkakrotnie widzimy, jak wzlatują w przestworza szczęścia, by zaraz lądować w dolinach pełnych łez. Fajnym zabiegiem jest to, że ich cykle są naprzemienne. Kiedy Molly jest szczęśliwa, to Maarten jest w dołku, by po chwili sytuacja się odwróciła się.
Jednak druga część "Alle tijd" na zupełnie inny charakter. To opowieść o bólu rozstania, o kręgu życia, którego elementem jest śmierć. I znów fabuła bazuje na prostym, wielokrotnie wykorzystywanym w filmie schemacie. I ponownie reżyser sprytnie pozmieniał w nim kilka pozornie drobnych elementów, które sprawiły, że rzecz robiła pozytywne wrażenie. W rezultacie dzieło Joba Gosschalka ma w sobie bardzo duży ładunek ciepła i wzruszeń, radości i smutków. To film, który jednocześnie podnosi na duchu i dołuje.
Sporym plusem są sami bohaterowie. W tego rodzaju filmach są to zazwyczaj postaci dość grubą kreską kreślone, chodzące idee a nie wielowymiarowe jednostki ludzki. Gosschalkowi udało się stworzyć galerię barwnych postaci, całkiem sprawnie zagranych przez dobrze dobraną obsadę. To pozwoliło nadać relacjom emocjonalnej wiarygodności. Między aktorami jest chemia, każda z relacji podbija serce. A w takich filmach jak ten to jest właśnie kluczem sukcesu.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz