Far from the Madding Crowd (2015)
Wolna wola nie istniej. Jej miejsce zajmuje iluzja, która przynosi więcej szkody niż pożytku. Nie mamy bowiem żadnego wyboru, jeśli chodzi o cel naszego życia. To, o czym możemy zdecydować, to jedynie droga, którą do celu obierzemy. Niestety w naturze człowieka leży najwyraźniej komplikowanie sobie życia i zamiast podążyć prosto, jak strzała, woli kluczyć, plątać się... i w rezultacie cierpieć.
Tak przynajmniej wynika z filmu "Z dala od zgiełku". Od samego początku wiemy, że los przeznaczył sobie Bathshebę i Gabriela. Ale ta pierwsza odrzuci propozycję małżeństwa. Ten drugi zaś musiał mieć chińskich przodków, bo zamiast walczyć o swoje, ćwiczy wolę samozaparcia. Owa pierwsza decyzja rozpoczyna efekt domina. Niektóre z kostek symbolizują niespodziewane uśmiechy losy, inne ból, a nawet śmierć. Niczym kręgi na jeziorze po rzuconym kamieniu, skutki podjętej decyzji rozchodzą się, wpływając na coraz to szerszą rzeszę ludzi. I poza cierpieniem i stratą czasu nic ludziom z tego nie przyszło. Bowiem wyrok losu (Boga?) jest niepodważalny, nieodwracalny, nieuchronny.
Teoretycznie więc finał filmu można byłoby uznać za happy-end. Nawet jeśli inni stracili wszystko, Bathsheba i Gabriel zdobyli to, co im się od początku należało. Ale czy ktokolwiek, kto ceni sobie niezależność i wolność, może zaakceptować to, że nie ma żadnego wyboru, że ceną za z góry skazaną na porażkę próbę samodzielnego decydowania o swoim losie jest ból, często osób postronnych, które niczym nie zawiniły, ale są i tak karane za nasz upór?
Thomas Vinterberg znów mnie nie zawiódł, choć tym razem zaryzykował bardzo wiele. Wierzchnia warstwa "Z dala od zgiełku" jest bowiem idiotyczna. Duńczyk ekranizuje powieść Thomasa Hardy'ego z pozoru bardzo dosłownie, przez co film jest po prostu fabularnie nieprawdopodobny i groteskowy. Po kolejnych przedziwnych zwrotach akcji można wręcz uznać, że reżyser niezamierzenie stworzył satyrę na wiktoriańską literaturę. Vinterberg nie zrobił nic, by historię przystosować do oczekiwań współczesnego widza, co wydaje się szaleństwem.
Wystarczy jednak odrzucić przyzwyczajenia i spojrzeć na film z innej perspektywy, by zobaczyć, że w szaleństwie Vinterberga kryje się metoda. Jego "Z dala od zgiełku" przypomina ilustracje, które na pierwszy rzut oka wyglądają jak bohomazy, ale kiedy spojrzy się na nie w szczególny sposób, zmieniają się w trójwymiarowe obrazki. W przypadku tego filmu owo szczególne postrzeganie oznacza zrozumienie, że narracja Hardy'ego/Vinterberga ma charakter holistyczny. Czyli, że tak naprawdę świat zewnętrzny nie istnieje w filmie niezależnie od bohaterów, że jest z ich losami nierozerwalnie związany, że przypadkowe (niby) wydarzenia, są tak naprawdę odzwierciedleniem lub reakcją na decyzje podejmowane przez postaci. Stąd pożar stodoły, burza, wszelkie problemy z owcami wcale nie są wyrokami ślepego losu, lecz są bardzo konkretnymi, specyficznymi wydarzeniami, które mają miejsce tylko i wyłącznie za sprawą Bathsheby i Gabriela.
Niemal każdy inny reżyser spróbowałby powyższą holistyczność ubrać w dodatkową formę. Ale wtedy to właśnie owa forma stałaby się rdzeniem filmu, a tego Vinterberg najwyraźniej chciał uniknąć. I był to strzał w dziesiątkę. Identyfikacja intencji reżysera odbywa się bowiem na poziomie intuicji i nie odwraca uwagi od tego, co dla reżysera jest najważniejsze, a czym są właśnie skutki iluzoryczności wolnej woli. A są nimi m.in. namiętności, emocje, królestwo pragnień i potrzeb. Vinterbergowi doskonale udało się ukazać wewnętrzne rozterki nie tylko Bathsheby i Gabriela, ale też i innych głównych postaci tej tragicznej w swoim happy-endzie opowieści. Reżyser utrzymał też bogactwo treści, które można roztrząsać, interpretować, poddawać bardzo skrupulatnej inspekcji. O poszczególnych decyzjach bohaterów można dzięki temu prowadzić godzinne dyskusje. Taki wyczyn w dzisiejszym kinie to rzadkość (a w każdym razie ja się z tym zbyt często nie spotykam).
Ocena: 8
Tak przynajmniej wynika z filmu "Z dala od zgiełku". Od samego początku wiemy, że los przeznaczył sobie Bathshebę i Gabriela. Ale ta pierwsza odrzuci propozycję małżeństwa. Ten drugi zaś musiał mieć chińskich przodków, bo zamiast walczyć o swoje, ćwiczy wolę samozaparcia. Owa pierwsza decyzja rozpoczyna efekt domina. Niektóre z kostek symbolizują niespodziewane uśmiechy losy, inne ból, a nawet śmierć. Niczym kręgi na jeziorze po rzuconym kamieniu, skutki podjętej decyzji rozchodzą się, wpływając na coraz to szerszą rzeszę ludzi. I poza cierpieniem i stratą czasu nic ludziom z tego nie przyszło. Bowiem wyrok losu (Boga?) jest niepodważalny, nieodwracalny, nieuchronny.
Teoretycznie więc finał filmu można byłoby uznać za happy-end. Nawet jeśli inni stracili wszystko, Bathsheba i Gabriel zdobyli to, co im się od początku należało. Ale czy ktokolwiek, kto ceni sobie niezależność i wolność, może zaakceptować to, że nie ma żadnego wyboru, że ceną za z góry skazaną na porażkę próbę samodzielnego decydowania o swoim losie jest ból, często osób postronnych, które niczym nie zawiniły, ale są i tak karane za nasz upór?
Thomas Vinterberg znów mnie nie zawiódł, choć tym razem zaryzykował bardzo wiele. Wierzchnia warstwa "Z dala od zgiełku" jest bowiem idiotyczna. Duńczyk ekranizuje powieść Thomasa Hardy'ego z pozoru bardzo dosłownie, przez co film jest po prostu fabularnie nieprawdopodobny i groteskowy. Po kolejnych przedziwnych zwrotach akcji można wręcz uznać, że reżyser niezamierzenie stworzył satyrę na wiktoriańską literaturę. Vinterberg nie zrobił nic, by historię przystosować do oczekiwań współczesnego widza, co wydaje się szaleństwem.
Wystarczy jednak odrzucić przyzwyczajenia i spojrzeć na film z innej perspektywy, by zobaczyć, że w szaleństwie Vinterberga kryje się metoda. Jego "Z dala od zgiełku" przypomina ilustracje, które na pierwszy rzut oka wyglądają jak bohomazy, ale kiedy spojrzy się na nie w szczególny sposób, zmieniają się w trójwymiarowe obrazki. W przypadku tego filmu owo szczególne postrzeganie oznacza zrozumienie, że narracja Hardy'ego/Vinterberga ma charakter holistyczny. Czyli, że tak naprawdę świat zewnętrzny nie istnieje w filmie niezależnie od bohaterów, że jest z ich losami nierozerwalnie związany, że przypadkowe (niby) wydarzenia, są tak naprawdę odzwierciedleniem lub reakcją na decyzje podejmowane przez postaci. Stąd pożar stodoły, burza, wszelkie problemy z owcami wcale nie są wyrokami ślepego losu, lecz są bardzo konkretnymi, specyficznymi wydarzeniami, które mają miejsce tylko i wyłącznie za sprawą Bathsheby i Gabriela.
Niemal każdy inny reżyser spróbowałby powyższą holistyczność ubrać w dodatkową formę. Ale wtedy to właśnie owa forma stałaby się rdzeniem filmu, a tego Vinterberg najwyraźniej chciał uniknąć. I był to strzał w dziesiątkę. Identyfikacja intencji reżysera odbywa się bowiem na poziomie intuicji i nie odwraca uwagi od tego, co dla reżysera jest najważniejsze, a czym są właśnie skutki iluzoryczności wolnej woli. A są nimi m.in. namiętności, emocje, królestwo pragnień i potrzeb. Vinterbergowi doskonale udało się ukazać wewnętrzne rozterki nie tylko Bathsheby i Gabriela, ale też i innych głównych postaci tej tragicznej w swoim happy-endzie opowieści. Reżyser utrzymał też bogactwo treści, które można roztrząsać, interpretować, poddawać bardzo skrupulatnej inspekcji. O poszczególnych decyzjach bohaterów można dzięki temu prowadzić godzinne dyskusje. Taki wyczyn w dzisiejszym kinie to rzadkość (a w każdym razie ja się z tym zbyt często nie spotykam).
Ocena: 8
Komentarze
Prześlij komentarz