By the Sea (2015)
Małżeństwo z długim stażem – dla tych, którzy wierzą w monogamię, jest to rzecz, na którą patrzą z zazdrością. Ta jedyna w swoim rodzaju więź, jeśli przygląda się jej z zewnątrz, wydaje się czymś magicznym, cudem wartym każdej ceny. Ale widok "z okna" czasem bywa piękniejszy niż rzeczywistość. Bo ta więź ma swoją cenę, a jest nią Poznanie. Małżonek nie jest osobą obcą, zagadkową, dzięki czemu mógłby w oczach patrzącego być kimkolwiek tylko zechce. Za sprawą owej więzi czasem można znać partnera lepiej niż siebie samego. Ta wiedza jest czymś cudownym tak długo, jak tylko życie układa się pomyślnie. Kiedy jednak pojawiają się schody, czasem chciałoby się o pewnych sprawach zapomnieć, wymazać je z pamięci. Niestety w bliskiej relacji partnerskiej jest to po prostu nie możliwe. I nagle miłość, przywiązanie, wierność i oddanie, zamiast być cnotami stają się toksynami zatruwającymi organizm, jakim jest związek. I jak to bywa w przypadku większości chorób, zanim zrobi się lepiej, najpierw musi być gorzej. To balansowanie na krawędzi jest próbą sił, którą wielu nie przetrwa, bo nawet największa miłość ma swoje granice.
"Nad morzem" to film kompletnie niedzisiejszy. Choć może przemawia teraz przeze mnie cynik, ale mam wrażenie, że dla wielu osób jakakolwiek produkcja po japońsku i to bez napisów byłaby czytelniejsza. Jolie bowiem opowiada o tym rodzaju miłości, który w naszym kręgu kulturowym nie jest zauważany czy szanowany (choć ostatnio X Muza zwraca ku niej swój wzrok jakby częściej). To miłość dojrzała i stateczna, to skała, która może podlegać erozji, ale jest ona rozłożona w czasie. Jolie opowiada o związku trwałym, a mimo to przechodzącym głęboki kryzys. To opowieść przygnębiająca a jednocześnie budująca, ponieważ porusza temat głębokiej depresji, w której mimo wszystko podejmuje się działania mające na celu walkę z nią.
Jako reżyserka Angelina Jolie sprawdza się bardzo dobrze. Jest cierpliwa i skoncentrowana na celu. Jej film więcej wspólnego ma z europejskim niż amerykańskim kinem. Z niedzisiejszą tematyką doskonale współgra forma przywodząca na myśl produkcje z przełomu lat 60. i 70. ubiegłego wieku: wystylizowane, ostentacyjnie teatralne, ale jednocześnie skupione na postaciach, a nie na samej strukturze. Buduje to głęboko intymny i zmysłowy klimat, który ja "kupiłem" bez zająknięcia.
Jednak Jolie-reżyserka ma niestety piętę achillesową. Jest nią ona sama, ale jako aktorka. Jolie nie potrafi kierować samą sobą. Dlatego też wiele z jej scen jest przerysowanych. Akceptowalna dawka teatralności zostaje przez nią przekroczona, przyjmując niezamierzenie formę parodii. Chwilami (jak choćby na początku, kiedy przymierza się do przemeblowania pokoju) Jolie zachowuje się, jakby była studentką drugiego lub trzeciego roku aktorstwa (ma już podstawy wiedzy, ale brak jej doświadczenia, by z wyczuciem ją stosować w praktyce). Liczę więc na to, że Jolie zrezygnuje z obsadzanie siebie w swoich kolejnych reżyserskich przedsięwzięć.
Ocena: 7
"Nad morzem" to film kompletnie niedzisiejszy. Choć może przemawia teraz przeze mnie cynik, ale mam wrażenie, że dla wielu osób jakakolwiek produkcja po japońsku i to bez napisów byłaby czytelniejsza. Jolie bowiem opowiada o tym rodzaju miłości, który w naszym kręgu kulturowym nie jest zauważany czy szanowany (choć ostatnio X Muza zwraca ku niej swój wzrok jakby częściej). To miłość dojrzała i stateczna, to skała, która może podlegać erozji, ale jest ona rozłożona w czasie. Jolie opowiada o związku trwałym, a mimo to przechodzącym głęboki kryzys. To opowieść przygnębiająca a jednocześnie budująca, ponieważ porusza temat głębokiej depresji, w której mimo wszystko podejmuje się działania mające na celu walkę z nią.
Jako reżyserka Angelina Jolie sprawdza się bardzo dobrze. Jest cierpliwa i skoncentrowana na celu. Jej film więcej wspólnego ma z europejskim niż amerykańskim kinem. Z niedzisiejszą tematyką doskonale współgra forma przywodząca na myśl produkcje z przełomu lat 60. i 70. ubiegłego wieku: wystylizowane, ostentacyjnie teatralne, ale jednocześnie skupione na postaciach, a nie na samej strukturze. Buduje to głęboko intymny i zmysłowy klimat, który ja "kupiłem" bez zająknięcia.
Jednak Jolie-reżyserka ma niestety piętę achillesową. Jest nią ona sama, ale jako aktorka. Jolie nie potrafi kierować samą sobą. Dlatego też wiele z jej scen jest przerysowanych. Akceptowalna dawka teatralności zostaje przez nią przekroczona, przyjmując niezamierzenie formę parodii. Chwilami (jak choćby na początku, kiedy przymierza się do przemeblowania pokoju) Jolie zachowuje się, jakby była studentką drugiego lub trzeciego roku aktorstwa (ma już podstawy wiedzy, ale brak jej doświadczenia, by z wyczuciem ją stosować w praktyce). Liczę więc na to, że Jolie zrezygnuje z obsadzanie siebie w swoich kolejnych reżyserskich przedsięwzięć.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz