I Am Michael (2015)
Justin Kelly powinien raczej kręcić schematyczne kino gatunkowe. W akcyjniakach czy horrorach odnalazłby się lepiej niż w dramacie psychologicznym. Wyraźnie bowiem lubi linie proste i mało skomplikowane figury świadczące o łatwym i przewidywalnym ciągu przyczynowo-skutkowym. Taki bowiem właśnie jest jego portret Michaela Glatze'a – postaci o wiele bardziej ciekawej i niejednoznacznej od tego, co zaprezentowano w filmie "Kim jest Michael".
Michael jest współczesnym odpowiednikiem apostoła Pawła. Jest aktywistą, który zmienił stronę. Zmiana dokonała się w wyniku kryzysu zdrowotnego (nie była to co prawda epilepsja, ale atak był równie widowiskowy), która doprowadziła do uświadomienia sobie śmiertelności, co zrodziło obawy o to, co wydarzy się po śmierci. Wątpliwości prowadzą do lęku, a te do fundamentalistycznego podejścia do świeżo nabytej wiary. Jednak w filmie Kelly'ego wszystkie pytania prowadzą do bardzo prostych i oczywistych odpowiedzi. Zresztą same pytania do najbardziej interesujących też nie należą. Na ekranie rządzi łopatologia i miernie udawany obiektywizm.
To, co naprawdę ciekawe w sprawie Michaela, nie zostaje w ogóle poruszone. Twórcy nie podnoszą wydawałoby się podstawowej kwestii związanej z oczywistym, a jednak powszechnie ignorowanym faktem, że orientacja seksualna w popularnym rozumieniu określa dominującą formę zachowania jednostki. Jednak dominująca forma nie jest tożsama z wyłącznością. Jak pokazują różne badania 100% hetero- i homoseksualiści są wyjątkami a nie regułą. Mimo to, Kelly i spółka nie biorą tego pod uwagę, wybierając banalniejsze i uproszczone rozwiązanie, które na dodatek w dość kiepskim świetle stawia całą, jakże złożoną, sferę duchowości człowieka.
Film jest też mało przekonujący na poziomie gry aktorskiej. Dialogi mają za bardzo deklaratywny charakter, bym mógł poczuć się komfortowo słuchając ich. Na szczęście doświadczenie filmowe umilili mi kompozytorzy. Stworzyli fajną muzę, która nie przypomina typowych utworów kina niezależnego.
Ocena: 4
Michael jest współczesnym odpowiednikiem apostoła Pawła. Jest aktywistą, który zmienił stronę. Zmiana dokonała się w wyniku kryzysu zdrowotnego (nie była to co prawda epilepsja, ale atak był równie widowiskowy), która doprowadziła do uświadomienia sobie śmiertelności, co zrodziło obawy o to, co wydarzy się po śmierci. Wątpliwości prowadzą do lęku, a te do fundamentalistycznego podejścia do świeżo nabytej wiary. Jednak w filmie Kelly'ego wszystkie pytania prowadzą do bardzo prostych i oczywistych odpowiedzi. Zresztą same pytania do najbardziej interesujących też nie należą. Na ekranie rządzi łopatologia i miernie udawany obiektywizm.
To, co naprawdę ciekawe w sprawie Michaela, nie zostaje w ogóle poruszone. Twórcy nie podnoszą wydawałoby się podstawowej kwestii związanej z oczywistym, a jednak powszechnie ignorowanym faktem, że orientacja seksualna w popularnym rozumieniu określa dominującą formę zachowania jednostki. Jednak dominująca forma nie jest tożsama z wyłącznością. Jak pokazują różne badania 100% hetero- i homoseksualiści są wyjątkami a nie regułą. Mimo to, Kelly i spółka nie biorą tego pod uwagę, wybierając banalniejsze i uproszczone rozwiązanie, które na dodatek w dość kiepskim świetle stawia całą, jakże złożoną, sferę duchowości człowieka.
Film jest też mało przekonujący na poziomie gry aktorskiej. Dialogi mają za bardzo deklaratywny charakter, bym mógł poczuć się komfortowo słuchając ich. Na szczęście doświadczenie filmowe umilili mi kompozytorzy. Stworzyli fajną muzę, która nie przypomina typowych utworów kina niezależnego.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz