Star Wars: The Force Awakens (2015)
SPOILERY
Mam wrażenie, że "Przebudzanie Mocy" podoba się, bo wszyscy chcieli, żeby się podobało. Po rozczarowaniu drugą trylogią większość widzów chyba zaczęła przypominać pustynne rośliny. Latami wyschnięte pozostają w stanie zawieszenia między życiem a śmiercią. Kiedy więc zaczyna padać deszcz, rozkwitają w mgnieniu oka. I nie ma znaczenia, że to kwaśny deszcz, ważne, że pada.
Oczywiście J.J. Abrams doskonale wie, jak przypodobać się widowni. Jest wręcz wzorcowym reżyserem wytwórni Disneya: zero oryginalności tak opakowuje, że wszyscy są zachwyceni. I pewnie ja też byłbym zachwycony, gdybym miał jakiś szczególny sentyment do oryginalnych "Gwiezdnych wojen". Tak się jednak składa, że nie mam. "Nowa nadzieja" jest dla mnie jedną z najsłabszych części całego cyklu (tak, nawet licząc prequelową trylogię), więc utrzymanie przez Abramsa poziomu tamtego filmu dla mnie nie jest wcale powodem do zadowolenia. Ale nawet ja dałem się złapać na sztuczki Abramsa. Do czasu pojawienia się bohaterów u Maz Kanaty kopiowanie przez reżysera i scenarzystów fabularnych pomysłów z wcześniejszych części wcale mi nie przeszkadzało. Historia toczyła się wartko, całość była wystarczająco widowiskowa, by zapewnić mi rozrywkę.
Ale te sztuczki nie mogły działać na dłuższą metę. Sprinter może bić na początku supermaratonu rekordy prędkości, ale to nie znaczny. że na metę dobiegnie. I po opuszczeniu Maz Kanaty moje zainteresowanie filmem gwałtownie zaczęło spadać. Coraz trudniej było mi wykrzesać zainteresowanie historią, skoro jej finał był oczywisty (bo trudno jest sobie wyobrazić, że film będący dotąd odgrzewanym kotletem nagle, na pięć minut przed finałem, odkryje, czym jest oryginalności). Kolejne sekwencje akcji były po prostu wariacjami tych samych dwóch motywów same motywy. Powtórzenia dla samych powtórzeń nie robią na mnie jakiegokolwiek wrażenia.
Może łatwiej przyszłoby mi to zignorować, gdyby nie dwa inne elementy: bohaterowie i pretekst fabularny. Niestety przez nie w ogóle straciłem frajdę z oglądania filmu. Rey w założeniu ma być kolejną silną, niezależną kobietą. Ale kiedy spojrzy się na to, co w zasadzie uczyniła przez cały film, to szybko okaże się, że jest nikim innym, tylko nieco starszą Dee Dee odwiedzającą laboratorium Dextera – tu wciśnie guzik, tam coś wyciągnie i voila. Z kolei Kylo Ren wygląda jak ofiara nagminnego oglądania "Musimy porozmawiać o Kevinie". Kiedy po raz pierwszy ściąga maskę i na ekranie pojawia się twarz fana wczesnego Depeche Mode, to z największym trudem powstrzymałem się od parsknięcia śmiechem na całe kino. W sumie emo-sith to nie był taki zły pomysł. Ale żeby zadziałał potrzebny byłby pogłębiony portret psychologiczny. Niestety "Przebudzenie Mocy" jest podręcznikowym blockbusterem, więc każda cecha charakteru istnieje wyłącznie w celach posuwania akcji do przodu i uzasadniania takich a nie innych rozwiązań fabularnych.
A skoro już o fabule mowa. Jest mi bardzo trudno traktować poważnie film, dla którego punktem wyjścia i całym powodem istnienia jest mapa pokazująca, gdzie znaleźć Luke'a Skywalkera. Po pierwsze sam fakt istnienia tej mapy jest absurdalny. Osoba, która znika i nie chce być znaleziona nie pozostawia mapy, a w każdym razie nie w takiej wersji, w jakiej ma to miejsce w "Przebudzeniu Mocy". Jeszcze trudniej było mi uwierzyć w to, że mapa przedstawia jakieś "nieznane tereny". Zwłaszcza w momencie, kiedy okazuje się, że brakujący element jest drobinką w skali tego, co mają! Ale nawet to blednie w obliczu kompletnie niezrozumiałych motywacji bohaterów. Kilka luźnych aluzji to jednak za mało, żeby nie uznać Luke'a za prawdziwy czarny charakter nowej serii (porzuca świat, chowa się w jakiejś norze i starzeje się podczas gdy świat stacza się w otchłań chaosu). Snoke też mógłby się zdecydować, czy zależy mu na zdobyciu mapy (i odnalezieniu Luke'a), czy raczej na powstrzymaniu Rebeliantów przed zdobyciem mapy (i sprowadzeniem Luke'a). Choć jest tylko w paru scenach, to i tak jest strasznie niezdecydowany. Snoke przypomina licealistkę, która nie potrafi wybrać sukienki na studniówkę.
W filmie jest w ogóle sporo scen, w których związki przyczynowo-skutkowe nie funkcjonują. Dotyczy to w szczególności ostatniego aktu, kiedy bohaterowie pojawiają się nagle dokładnie tam, gdzie inni bohaterowie ich potrzebują. Chyba że do tego właśnie odnosi się tytuł filmu – nagle dochodzi do masowego przebudzenia się w ludzkości mocy telepatycznych i trafiamy na moment narodzin osobliwości Mocy.
"Przebudzenie Mocy" nie ma w sobie lekkości (poza kilkoma chwilami nagłego przebłysku). To kino starej przygody, odwołujące się do wspomnień (raczej tych fikcyjnych), mitu oryginału i sentymentalnego pragnienia do powrotu do dawnych, "rajskich" czasów. Choć nie aż tak mocno jak "Jurassic World", to jednak cierpi na kompleks oryginału i nie potrafi funkcjonować w oderwaniu od tego, co wcześniej było. To zdumiewa mnie najbardziej, bo przecież Abrams wcześniej bardzo fajnie poradził sobie z odświeżeniem i usamodzielnieniem się "Star Treka" bez negowania całego dziedzictwa serii.
Ocena: 5
Mam wrażenie, że "Przebudzanie Mocy" podoba się, bo wszyscy chcieli, żeby się podobało. Po rozczarowaniu drugą trylogią większość widzów chyba zaczęła przypominać pustynne rośliny. Latami wyschnięte pozostają w stanie zawieszenia między życiem a śmiercią. Kiedy więc zaczyna padać deszcz, rozkwitają w mgnieniu oka. I nie ma znaczenia, że to kwaśny deszcz, ważne, że pada.
Oczywiście J.J. Abrams doskonale wie, jak przypodobać się widowni. Jest wręcz wzorcowym reżyserem wytwórni Disneya: zero oryginalności tak opakowuje, że wszyscy są zachwyceni. I pewnie ja też byłbym zachwycony, gdybym miał jakiś szczególny sentyment do oryginalnych "Gwiezdnych wojen". Tak się jednak składa, że nie mam. "Nowa nadzieja" jest dla mnie jedną z najsłabszych części całego cyklu (tak, nawet licząc prequelową trylogię), więc utrzymanie przez Abramsa poziomu tamtego filmu dla mnie nie jest wcale powodem do zadowolenia. Ale nawet ja dałem się złapać na sztuczki Abramsa. Do czasu pojawienia się bohaterów u Maz Kanaty kopiowanie przez reżysera i scenarzystów fabularnych pomysłów z wcześniejszych części wcale mi nie przeszkadzało. Historia toczyła się wartko, całość była wystarczająco widowiskowa, by zapewnić mi rozrywkę.
Ale te sztuczki nie mogły działać na dłuższą metę. Sprinter może bić na początku supermaratonu rekordy prędkości, ale to nie znaczny. że na metę dobiegnie. I po opuszczeniu Maz Kanaty moje zainteresowanie filmem gwałtownie zaczęło spadać. Coraz trudniej było mi wykrzesać zainteresowanie historią, skoro jej finał był oczywisty (bo trudno jest sobie wyobrazić, że film będący dotąd odgrzewanym kotletem nagle, na pięć minut przed finałem, odkryje, czym jest oryginalności). Kolejne sekwencje akcji były po prostu wariacjami tych samych dwóch motywów same motywy. Powtórzenia dla samych powtórzeń nie robią na mnie jakiegokolwiek wrażenia.
Może łatwiej przyszłoby mi to zignorować, gdyby nie dwa inne elementy: bohaterowie i pretekst fabularny. Niestety przez nie w ogóle straciłem frajdę z oglądania filmu. Rey w założeniu ma być kolejną silną, niezależną kobietą. Ale kiedy spojrzy się na to, co w zasadzie uczyniła przez cały film, to szybko okaże się, że jest nikim innym, tylko nieco starszą Dee Dee odwiedzającą laboratorium Dextera – tu wciśnie guzik, tam coś wyciągnie i voila. Z kolei Kylo Ren wygląda jak ofiara nagminnego oglądania "Musimy porozmawiać o Kevinie". Kiedy po raz pierwszy ściąga maskę i na ekranie pojawia się twarz fana wczesnego Depeche Mode, to z największym trudem powstrzymałem się od parsknięcia śmiechem na całe kino. W sumie emo-sith to nie był taki zły pomysł. Ale żeby zadziałał potrzebny byłby pogłębiony portret psychologiczny. Niestety "Przebudzenie Mocy" jest podręcznikowym blockbusterem, więc każda cecha charakteru istnieje wyłącznie w celach posuwania akcji do przodu i uzasadniania takich a nie innych rozwiązań fabularnych.
A skoro już o fabule mowa. Jest mi bardzo trudno traktować poważnie film, dla którego punktem wyjścia i całym powodem istnienia jest mapa pokazująca, gdzie znaleźć Luke'a Skywalkera. Po pierwsze sam fakt istnienia tej mapy jest absurdalny. Osoba, która znika i nie chce być znaleziona nie pozostawia mapy, a w każdym razie nie w takiej wersji, w jakiej ma to miejsce w "Przebudzeniu Mocy". Jeszcze trudniej było mi uwierzyć w to, że mapa przedstawia jakieś "nieznane tereny". Zwłaszcza w momencie, kiedy okazuje się, że brakujący element jest drobinką w skali tego, co mają! Ale nawet to blednie w obliczu kompletnie niezrozumiałych motywacji bohaterów. Kilka luźnych aluzji to jednak za mało, żeby nie uznać Luke'a za prawdziwy czarny charakter nowej serii (porzuca świat, chowa się w jakiejś norze i starzeje się podczas gdy świat stacza się w otchłań chaosu). Snoke też mógłby się zdecydować, czy zależy mu na zdobyciu mapy (i odnalezieniu Luke'a), czy raczej na powstrzymaniu Rebeliantów przed zdobyciem mapy (i sprowadzeniem Luke'a). Choć jest tylko w paru scenach, to i tak jest strasznie niezdecydowany. Snoke przypomina licealistkę, która nie potrafi wybrać sukienki na studniówkę.
W filmie jest w ogóle sporo scen, w których związki przyczynowo-skutkowe nie funkcjonują. Dotyczy to w szczególności ostatniego aktu, kiedy bohaterowie pojawiają się nagle dokładnie tam, gdzie inni bohaterowie ich potrzebują. Chyba że do tego właśnie odnosi się tytuł filmu – nagle dochodzi do masowego przebudzenia się w ludzkości mocy telepatycznych i trafiamy na moment narodzin osobliwości Mocy.
"Przebudzenie Mocy" nie ma w sobie lekkości (poza kilkoma chwilami nagłego przebłysku). To kino starej przygody, odwołujące się do wspomnień (raczej tych fikcyjnych), mitu oryginału i sentymentalnego pragnienia do powrotu do dawnych, "rajskich" czasów. Choć nie aż tak mocno jak "Jurassic World", to jednak cierpi na kompleks oryginału i nie potrafi funkcjonować w oderwaniu od tego, co wcześniej było. To zdumiewa mnie najbardziej, bo przecież Abrams wcześniej bardzo fajnie poradził sobie z odświeżeniem i usamodzielnieniem się "Star Treka" bez negowania całego dziedzictwa serii.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz