X-Men: Apocalypse (2016)
Do kina szedłem nie mając zbyt dużych nadziei na dobry film. "Pierwsza klasa" mi się podobała, ale powrót Singera w "Przeszłości, która nadejdzie" na stanowisko reżysera pozostawiał wiele do życzenia. A do tego scenarzystą jest Simon Kinberg, który jest współodpowiedzialny za fiasko, jakim okazała się "Fantastyczna Czwórka". Z kina zaś wyszedłem usatysfakcjonowany. Owszem, to nie jest wielkie kino, nawet w kategorii komiksowych ekranizacji. Nie jest nawet w tej samej lidze, co "Wojna bohaterów". Ale "X-Men: Apocalypse" to film zwyczajnie fajny, który mój wewnętrzny geek polubił z całym inwentarzem wad i zalet.
Przede wszystkim Singer całkiem nieźle zidentyfikował oczekiwania widzów i postanowił je zaspokoić. Niektórym może się to wydawać chwytem tanim i niegodnym dobrego reżysera, to podlizywanie się widzom. Ale mnie to nie przeszkadzało. Tak więc Quicksilver znów kradnie show mając kolejną rewelacyjną scenę (w rytm "Sweet Dreams", co też zaliczam na plus). Wolverine pojawia się w jednej sekwencji, ale jest to wejść godne mistrza. I przy okazji mocno zaostrza apetyt na więcej. Już ta jego scena jest w zasadzie zrobiona pod kategorię R, więc kiedy cały film będzie miał "erkę", to może być naprawdę ciekawie. Spodobała mi się też postać Jean Grey. Świetnie ją wprowadzono i choć na razie jest to raczej postać potencjalna niż spełniona, to jednak jest to potężny zadatek przed kolejną częścią. Cyclops, Nightcrawler i Storm już tak dobrego wrażenia na mnie nie robili.
Odrębną kwestią jest sam Apocalypse. Z jednej strony jest to prawdziwy przeciwnik, a nie te wymoczki, jakie rzuca na pożarcie superbohaterom Marvel. Tu bohaterowie muszą się naprawdę namęczyć, żeby go pokonać, To mi się podobało. Ale jego motywacja trochę kuleje. Singer nie wychodzi poza parę propagandowych haseł, które w zasadzie niewiele znaczą. Oscar Isaac, który niedawno świetnie prezentował się w "Gwiezdnych wojnach" jako zawadiacki awanturnik, nie ma niestety charyzmy godnej prawdziwego złoczyńcy. A w każdym razie nie aż tyle, by potrafił się z nią przebić przez metry charakteryzacji.
Jeśli zaś chodzi o sam film, to niestety dla serii Singer pozostaje w tyle za współczesnymi trendami. "X-Men: Apocalypse" jest zrobiony według podobnego schematu, jak pierwsze dwie części "X-Men". Ale ta mieszanka uproszczonego sposobu myślenia bohaterów i eksplozji moralnych rozterek dziś już nie funkcjonuje. Sceny, kiedy widzimy cierpiącego Magneto są rewelacyjne, Michael Fassbender jest w nich absolutnie mistrzowski (a bardzo tego potrzebuje, bo kiedy zaczyna mówić po polsku, to biedak tak się męczy, że traci całą magnetyczną osobowość). Ale już "przemiany" postaci przebiegają zbyt gładko (choć oczywiście nie aż tak prostacko jak w scenie "Martha" w "Batamanie v Supermanie"). Sekwencje epickich destrukcji wyglądają słabo. W czasach pierwszego "Dnia Niepodległości" mogłyby robić wrażenie (ale nie na mnie, w końcu "ID4" to jeden z trzech najgorszych filmów lat 90., jakie widziałem), dziś wypadają sztucznie i plastikowo.
Ale te wszystkie oczywiste wady jakoś zupełnie mi nie przeszkadzały. Poziom zwykłej "frajdy" był tak wysoki, że film pozostawił po sobie jak najbardziej pozytywne wrażenie. Mam jednak nadzieję, że kiedy kolejna część "X-Men" powstanie, to dotychczasowi bohaterowie zejdą z głównej sceny, zostawiając miejsce dla młodego, o wiele ciekawszego pokolenia.
Ocena: 7
Przede wszystkim Singer całkiem nieźle zidentyfikował oczekiwania widzów i postanowił je zaspokoić. Niektórym może się to wydawać chwytem tanim i niegodnym dobrego reżysera, to podlizywanie się widzom. Ale mnie to nie przeszkadzało. Tak więc Quicksilver znów kradnie show mając kolejną rewelacyjną scenę (w rytm "Sweet Dreams", co też zaliczam na plus). Wolverine pojawia się w jednej sekwencji, ale jest to wejść godne mistrza. I przy okazji mocno zaostrza apetyt na więcej. Już ta jego scena jest w zasadzie zrobiona pod kategorię R, więc kiedy cały film będzie miał "erkę", to może być naprawdę ciekawie. Spodobała mi się też postać Jean Grey. Świetnie ją wprowadzono i choć na razie jest to raczej postać potencjalna niż spełniona, to jednak jest to potężny zadatek przed kolejną częścią. Cyclops, Nightcrawler i Storm już tak dobrego wrażenia na mnie nie robili.
Odrębną kwestią jest sam Apocalypse. Z jednej strony jest to prawdziwy przeciwnik, a nie te wymoczki, jakie rzuca na pożarcie superbohaterom Marvel. Tu bohaterowie muszą się naprawdę namęczyć, żeby go pokonać, To mi się podobało. Ale jego motywacja trochę kuleje. Singer nie wychodzi poza parę propagandowych haseł, które w zasadzie niewiele znaczą. Oscar Isaac, który niedawno świetnie prezentował się w "Gwiezdnych wojnach" jako zawadiacki awanturnik, nie ma niestety charyzmy godnej prawdziwego złoczyńcy. A w każdym razie nie aż tyle, by potrafił się z nią przebić przez metry charakteryzacji.
Jeśli zaś chodzi o sam film, to niestety dla serii Singer pozostaje w tyle za współczesnymi trendami. "X-Men: Apocalypse" jest zrobiony według podobnego schematu, jak pierwsze dwie części "X-Men". Ale ta mieszanka uproszczonego sposobu myślenia bohaterów i eksplozji moralnych rozterek dziś już nie funkcjonuje. Sceny, kiedy widzimy cierpiącego Magneto są rewelacyjne, Michael Fassbender jest w nich absolutnie mistrzowski (a bardzo tego potrzebuje, bo kiedy zaczyna mówić po polsku, to biedak tak się męczy, że traci całą magnetyczną osobowość). Ale już "przemiany" postaci przebiegają zbyt gładko (choć oczywiście nie aż tak prostacko jak w scenie "Martha" w "Batamanie v Supermanie"). Sekwencje epickich destrukcji wyglądają słabo. W czasach pierwszego "Dnia Niepodległości" mogłyby robić wrażenie (ale nie na mnie, w końcu "ID4" to jeden z trzech najgorszych filmów lat 90., jakie widziałem), dziś wypadają sztucznie i plastikowo.
Ale te wszystkie oczywiste wady jakoś zupełnie mi nie przeszkadzały. Poziom zwykłej "frajdy" był tak wysoki, że film pozostawił po sobie jak najbardziej pozytywne wrażenie. Mam jednak nadzieję, że kiedy kolejna część "X-Men" powstanie, to dotychczasowi bohaterowie zejdą z głównej sceny, zostawiając miejsce dla młodego, o wiele ciekawszego pokolenia.
Ocena: 7
4/10. Za dużo dzieciarni i pompowania rzeczy, które się podobały publiczności poprzednio. I to kurewsko widać na przykładzie Quicksilvera, którego akcje zrobili tak jak się sprzedaje większą cole w zestawach w McDonaldzie. Jeszcze kurna ten jego wyskok na stole z wybuchającego budynku. I pizza w pysku psa. Przecież to była dziecinada :/ Ten produkt był tak plastikowy, że aż bolało. Twórcom nawet się nie chciało chociaż trochę tego uwiarygodnić. Henryk zapieprza w fabryce w PrÓszkowie i mieszka sobie na farmie jakby przynajmniej był farmerem z własnym polem kukurydzy. Co to za realia? CGI to jakaś padaczka. Tyle światła i kolorów (do tego w za dużych kontrastach), że aż oczy bolały :) Jestem na nie.
OdpowiedzUsuńNo dobra... przeciwnik rzeczywiście był niezły.
Cóż, nie bardzo mogę bronić "Apocalypse"... bo z większością Twoich zarzutów się zgadzam. Tyle tylko, że ta dziecinada z pieskiem i pizzą mi się akurat podobała, podobnie jak dzieciaki. Głupie to, tanie, ale frajdę mi dało.
Usuń