L'hermine (2015)
Jak Francuzi to robią? "Subtelność" to pozornie bardzo prosty film. Zrobiony prawie jak telewizyjny program sądowy. Obserwujemy proces o morderstwo. Oskarżonym jest młody mężczyzna z nizin społecznych. Zarzuca mu się, że skopał swoją siedmiomiesięczną córkę. Na komisariacie przyznał się do zbrodni, potem jednak odwołał zeznania, a w sądzie odmawia składania wyjaśnień. Słuchamy więc świadków, specjalistów, policji. Przysłuchujemy się rozmowom ławników i pouczeniom sędziego, który przypomina wszystkim, że w sądzie nie chodzi o prawdę, lecz o przestrzeganie prawa (swoją drogą jeden z najlepszych tekstów w całym filmie).
Christian Vincent kręci sceny sądowe w sposób typowy dla telewizji. Jest trochę absurdu i suchego humoru. Są nagłe "dramatyczne" zwroty w zeznaniach. Wydaje się więc, że nie ma tu nic, co mogłoby zainteresować widza kinowego. A jednak niepozornie, bez fajerwerków, rozwija się przed naszymi oczami opowieść miłosna. Rozpisana w zasadzie na trzy sceny. A jednak jakimś cudem to działa. Jest w tym jakaś magia chwytająca za serce. W dużym stopniu jest to zasługa Fabrice'a Luchiniego. To, z jaką łatwością przychodzi mu granie pozornie nonszalancko, a w rzeczywistości niezwykle finezyjnie, po prostu przechodzi ludzkie pojęcie. Jego sceny rozmów z Sidse Babett Knudsen to rozkosz dla oczu i uszu. Tyle się tam dzieje na poziomie niewerbalnym.
Jednak te sceny sprawiają, że z kina wyszedłem z poczuciem niedosytu. Mój apetyt rósł w miarę jedzenia i po prostu zacząłem od całości wymagać jeszcze większej subtelności w traktowaniu złożoności fabuły. Tymczasem niektóre elementy zostały potraktowane dość przedmiotowo (przede wszystkim dotyczy to innych ławników, których indywidualność najpierw zostaje zaznaczona, by potem nic z tym nie zostało zrobione). Tak, jakby reżyserowie zabrakło pary twórczej i zwyczajnie w świecie część filmu sobie odpuścił.
Ocena: 6
Christian Vincent kręci sceny sądowe w sposób typowy dla telewizji. Jest trochę absurdu i suchego humoru. Są nagłe "dramatyczne" zwroty w zeznaniach. Wydaje się więc, że nie ma tu nic, co mogłoby zainteresować widza kinowego. A jednak niepozornie, bez fajerwerków, rozwija się przed naszymi oczami opowieść miłosna. Rozpisana w zasadzie na trzy sceny. A jednak jakimś cudem to działa. Jest w tym jakaś magia chwytająca za serce. W dużym stopniu jest to zasługa Fabrice'a Luchiniego. To, z jaką łatwością przychodzi mu granie pozornie nonszalancko, a w rzeczywistości niezwykle finezyjnie, po prostu przechodzi ludzkie pojęcie. Jego sceny rozmów z Sidse Babett Knudsen to rozkosz dla oczu i uszu. Tyle się tam dzieje na poziomie niewerbalnym.
Jednak te sceny sprawiają, że z kina wyszedłem z poczuciem niedosytu. Mój apetyt rósł w miarę jedzenia i po prostu zacząłem od całości wymagać jeszcze większej subtelności w traktowaniu złożoności fabuły. Tymczasem niektóre elementy zostały potraktowane dość przedmiotowo (przede wszystkim dotyczy to innych ławników, których indywidualność najpierw zostaje zaznaczona, by potem nic z tym nie zostało zrobione). Tak, jakby reżyserowie zabrakło pary twórczej i zwyczajnie w świecie część filmu sobie odpuścił.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz