Star Trek Beyond (2016)
Po słabszym "W ciemność" seria "Star Trek" wróciła na poziom przyzwoitości. To oczywiście jest powód do radości. Tym bardziej, że trzeci film oryginalnego cyklu nie tak dobry. Ale osobiście miałem nadzieję, że "W nieznane" będzie oferowało coś więcej niż tylko wizualne efekciarstwo.
Niestety fabularnie jest to rzecz bardo przeciętna. Co uwiera tym bardziej, że i dialogi i gra aktorska nie należy do szczególnie wartych zapamiętania. Niektóre z tekstów wypowiadanych przez bohaterów byłyby powodem do wstydu nawet w przypadku niemieckiej opery mydlanej. Relacja przyjaźni między Spockiem a Kirkiem nie istniej. Musimy w nią wierzyć na słowo. Bones jest irytujący głównie przez fakt, że Karl Urban gra tak, jakby był androidem zaprogramowanym na odczuwanie wszelkiego rodzaju fobii. Ale wszystko to bladnie wobec dziwacznego akcentu Idrisa Elby. Kto wpadł na pomysł, żeby aktor gadał niczym watażka ze środkowej Afryki? Wydało mi się to niestosowne i nie jest dla mnie usprawiedliwieniem fakt, że zarówno Pegg jak i Yelchin kaleczą angielski z masochistycznym uwielbieniem. Spośród wszystkich członków obsady w zasadzie tylko Sofia Boutella wypadła w miarę udanie.
Jeśli chodzi o akcję, to Lin niczym szczególnym mnie nie zaskoczył. Jest głośno, chaotycznie i często całość balansuje na granicy kiczu. Ale przynajmniej ogląda się to nieźle. Pomogło również to, jak reżyser pokazuje relatywizm przestrzenny w kosmosie, gdzie góra i dół są rzeczami umownymi i zależą od lokalnie tworzonych (a przez to możliwych do zmiany) pól grawitacyjnych. Wizja Yorktown jest przez to wyjątkowo interesująca. Sekwencje z atakowanego USS Enterprise również.
Na plus zaliczam również sposób pożegnania przez twórców Leonarda Nimoya. Nie można było chyba tego lepiej wpleść w fabułę.
Ocena: 6
Niestety fabularnie jest to rzecz bardo przeciętna. Co uwiera tym bardziej, że i dialogi i gra aktorska nie należy do szczególnie wartych zapamiętania. Niektóre z tekstów wypowiadanych przez bohaterów byłyby powodem do wstydu nawet w przypadku niemieckiej opery mydlanej. Relacja przyjaźni między Spockiem a Kirkiem nie istniej. Musimy w nią wierzyć na słowo. Bones jest irytujący głównie przez fakt, że Karl Urban gra tak, jakby był androidem zaprogramowanym na odczuwanie wszelkiego rodzaju fobii. Ale wszystko to bladnie wobec dziwacznego akcentu Idrisa Elby. Kto wpadł na pomysł, żeby aktor gadał niczym watażka ze środkowej Afryki? Wydało mi się to niestosowne i nie jest dla mnie usprawiedliwieniem fakt, że zarówno Pegg jak i Yelchin kaleczą angielski z masochistycznym uwielbieniem. Spośród wszystkich członków obsady w zasadzie tylko Sofia Boutella wypadła w miarę udanie.
Jeśli chodzi o akcję, to Lin niczym szczególnym mnie nie zaskoczył. Jest głośno, chaotycznie i często całość balansuje na granicy kiczu. Ale przynajmniej ogląda się to nieźle. Pomogło również to, jak reżyser pokazuje relatywizm przestrzenny w kosmosie, gdzie góra i dół są rzeczami umownymi i zależą od lokalnie tworzonych (a przez to możliwych do zmiany) pól grawitacyjnych. Wizja Yorktown jest przez to wyjątkowo interesująca. Sekwencje z atakowanego USS Enterprise również.
Na plus zaliczam również sposób pożegnania przez twórców Leonarda Nimoya. Nie można było chyba tego lepiej wpleść w fabułę.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz