The Legend of Tarzan (2016)
"Tarzan: Legenda" to pierwszy film Yatesa, który miałem okazję obejrzeć. I mam mocno mieszane uczucia. Z jednej strony jest tutaj sporo czysto rozrywkowych elementów, które sprawiały, że film miło i przyjemnie się oglądało. Owszem, są to głównie dość tanie sztuczki efekciarskie, ale w opowieści o facecie wychowanym przez zwierzęta takie podejście wydaje się bardzo rozsądne. Kiedy "Tarzan" sprowadzony zostaje do poziomu bajeczki, wtedy wszystko działa jak należy. Scenki ze zwierzętami są więc bardzo fajne, wygibasy wśród drzew kongijskiej dżungli robią bardzo pozytywne wrażenie, a zwierzęta wyglądają bardzo prawdziwie.
Problemem jest to, że Yatesowi najwyraźniej nie podobało się pozostawanie na poziomie bajeczki i postanowił urealnić postać, zakorzeniając ją w prawdziwym świecie. Pojawia się więc najczarniejsza karta w historii Belgii, czyli rządy króla Leopolda w Kongu. Reżyser porusza też tematy niesprawiedliwości społecznej, traumy wojennej, kolonialnej mentalności białych. Niestety to nadawanie fabule powagi i mroku Yatesowi nie wychodzi. Wywołuje dyskomfort, kiedy pojawia się świadomość, że ludobójstwo jest traktowane przedmiotowo, jako pretekst i koło zamachowe dla prościutkiej i głupawej w gruncie rzeczy historii powrotu Tarzana do Afryki.
Nie jestem też zadowolony z castingu. Tylko Margot Robbie zrobiła na mnie pozytywne wrażenie. Jej Jane jest śliczna ale i harda, daleko jej do typowej "damsel in distress". Waltz i Jackson po raz enty grają to samo. Waltz nawet nie sili się na oryginalność. Jackson przynajmniej tym razem stonował błazenadę, co jednak nie zmienia faktu, że stanowi przez większość filmu jedynie element rozluźniająco-humorystyczny.
Najbardziej rozczarował mnie jednak sam Alexander Skarsgård. Po roli w "Wyznaniach nastolatki" wydawało mi się, że ma taką ekranową charyzmę, że może zagrać wszystko. Otóż nie może. Zabrakło mu tej specyficznej mieszanki dzikości i melancholii, którą emanował przed laty Christopher Lambert w "Greystoke". Skarsgård jest nijaki. Wyglądał jakby szykował się na wybieg podczas paryskiego tygodnia mody, a nie był istotą, która większość życia spędziła nie wiedząc nawet, co to jest ludzka cywilizacja.
Ocena: 5
Problemem jest to, że Yatesowi najwyraźniej nie podobało się pozostawanie na poziomie bajeczki i postanowił urealnić postać, zakorzeniając ją w prawdziwym świecie. Pojawia się więc najczarniejsza karta w historii Belgii, czyli rządy króla Leopolda w Kongu. Reżyser porusza też tematy niesprawiedliwości społecznej, traumy wojennej, kolonialnej mentalności białych. Niestety to nadawanie fabule powagi i mroku Yatesowi nie wychodzi. Wywołuje dyskomfort, kiedy pojawia się świadomość, że ludobójstwo jest traktowane przedmiotowo, jako pretekst i koło zamachowe dla prościutkiej i głupawej w gruncie rzeczy historii powrotu Tarzana do Afryki.
Nie jestem też zadowolony z castingu. Tylko Margot Robbie zrobiła na mnie pozytywne wrażenie. Jej Jane jest śliczna ale i harda, daleko jej do typowej "damsel in distress". Waltz i Jackson po raz enty grają to samo. Waltz nawet nie sili się na oryginalność. Jackson przynajmniej tym razem stonował błazenadę, co jednak nie zmienia faktu, że stanowi przez większość filmu jedynie element rozluźniająco-humorystyczny.
Najbardziej rozczarował mnie jednak sam Alexander Skarsgård. Po roli w "Wyznaniach nastolatki" wydawało mi się, że ma taką ekranową charyzmę, że może zagrać wszystko. Otóż nie może. Zabrakło mu tej specyficznej mieszanki dzikości i melancholii, którą emanował przed laty Christopher Lambert w "Greystoke". Skarsgård jest nijaki. Wyglądał jakby szykował się na wybieg podczas paryskiego tygodnia mody, a nie był istotą, która większość życia spędziła nie wiedząc nawet, co to jest ludzka cywilizacja.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz