Nerve (2016)
Kolejny "pitch movie". Jednozdaniowy zarys filmu, który zapewnił twórcom zdobycie funduszy, zapowiada ciekawą wizję. Oto dziewczyna, która nigdy w życiu nie zrobiła nic szalonego, dołącza do gry, w której musi wykonywać niezwykłe wyzwania wymyślne przez płatnych "obserwatorów". Super. Problem w tym, że "Nerve" nie rozwinęło tego pomysłu.
Zamiast tego całość miota się pomiędzy kilkoma gatunkami. Mamy więc klasyczny romans, w którym przypadkowe spotkanie doprowadza do wybuchu uczucia, potem jest złamanie zaufania i finalna walka o odzyskanie ukochanej osoby. Jest też dramat społeczny o kryzysie tożsamości i samooceny współczesnej młodzieży wynikającym z faktu, że o wartości jednostki decydują "like'i", "followersi" i "retweety". Jest też moralitet pokazujący, jak sieć zmienia formę (i siłę oddziaływania) przemocy słownej, prześladowania, jak wzmacnia agresję i redukuje poczucie odpowiedzialności. Jest to również klasyczny thriller sensacyjny, w którym bohaterowie odkrywają, że są zapędzeni w ślepy zaułek, zmuszeni do wykonywania rzeczy, jakich nie chcą czynić i muszą znaleźć sposób, by się z matni wyrwać. Jest to również bardzo staromodna opowieść o hakerach jako utopijnej wspólnocie anarchistycznej, która jest ostoją wolności i sprawiedliwości. Trochę przez przypadek "Nerve" jest również jednym z największych dissów na amerykańskich stróżów prawa i media. Film pokazuje bowiem niezwykle popularną grę, ale jakimś cudem "nikt" (czytaj policja i/lub media) o niej nie wie. Tym samym twórcy pokazują, jak bezużyteczne są to instytucje w świece rewolucji informacyjnej.
Sporo tego, prawda? Żonglowanie tyloma formami wymaga naprawdę wielkiej wprawy. Autorom trzeciej i czwartej części "Paranormal Activity" tego niestety zabrakło. Henry Joost i Ariel Schulman zrobili film, który sprawia wrażenie nakręconego przez osoby cierpiące na ostre ADHD. Przeskakują z formy narracyjnej na formę bez składu i ładu, w zależności od tego, na czym akurat w danym momencie zdołali skupić swoją uwagę. "Nerve" jest więc chaotyczne i frustrujące. Ale czarę goryczy przepełnił finał, kiedy jedna z postaci próbuje przemówić do sumień anonimowych bohaterów. Tak nieudolnej propagandy ze świecą szukać. Nawet sympatia do Dave'a Franco i kilka fajnych piosenek w soundtracku nie wystarczyło, by poprawić mi nastrój (i sprawić, bym podniósł ocenę).
Ocena: 1
Zamiast tego całość miota się pomiędzy kilkoma gatunkami. Mamy więc klasyczny romans, w którym przypadkowe spotkanie doprowadza do wybuchu uczucia, potem jest złamanie zaufania i finalna walka o odzyskanie ukochanej osoby. Jest też dramat społeczny o kryzysie tożsamości i samooceny współczesnej młodzieży wynikającym z faktu, że o wartości jednostki decydują "like'i", "followersi" i "retweety". Jest też moralitet pokazujący, jak sieć zmienia formę (i siłę oddziaływania) przemocy słownej, prześladowania, jak wzmacnia agresję i redukuje poczucie odpowiedzialności. Jest to również klasyczny thriller sensacyjny, w którym bohaterowie odkrywają, że są zapędzeni w ślepy zaułek, zmuszeni do wykonywania rzeczy, jakich nie chcą czynić i muszą znaleźć sposób, by się z matni wyrwać. Jest to również bardzo staromodna opowieść o hakerach jako utopijnej wspólnocie anarchistycznej, która jest ostoją wolności i sprawiedliwości. Trochę przez przypadek "Nerve" jest również jednym z największych dissów na amerykańskich stróżów prawa i media. Film pokazuje bowiem niezwykle popularną grę, ale jakimś cudem "nikt" (czytaj policja i/lub media) o niej nie wie. Tym samym twórcy pokazują, jak bezużyteczne są to instytucje w świece rewolucji informacyjnej.
Sporo tego, prawda? Żonglowanie tyloma formami wymaga naprawdę wielkiej wprawy. Autorom trzeciej i czwartej części "Paranormal Activity" tego niestety zabrakło. Henry Joost i Ariel Schulman zrobili film, który sprawia wrażenie nakręconego przez osoby cierpiące na ostre ADHD. Przeskakują z formy narracyjnej na formę bez składu i ładu, w zależności od tego, na czym akurat w danym momencie zdołali skupić swoją uwagę. "Nerve" jest więc chaotyczne i frustrujące. Ale czarę goryczy przepełnił finał, kiedy jedna z postaci próbuje przemówić do sumień anonimowych bohaterów. Tak nieudolnej propagandy ze świecą szukać. Nawet sympatia do Dave'a Franco i kilka fajnych piosenek w soundtracku nie wystarczyło, by poprawić mi nastrój (i sprawić, bym podniósł ocenę).
Ocena: 1
Komentarze
Prześlij komentarz