American Honey (2016)

Ameryka pięciu smaków. Świetny filmowy posiłek, w którym harmonijnie współgrają ze sobą sprzeczne emocje. "American Honey" to kino marzycielskie, opowieść o wolnych duchach, o wspólnocie. Ale jest to również przerażająco depresyjny portret Ameryki biednej, zniszczonej, nihilistycznej nawet (a może szczególnie), kiedy dóbr materialnych jest pod dostatkiem. Przypomina mi tym "Wszystko za życie" Seana Penna.



W swoim najbardziej optymistycznym aspekcie "American Honey" jest bardzo udaną próbą przeszczepienia na współczesny grunt mitu o egzystencji nomadów. Życie jest tu wędrówką, ciągłym odkrywaniem świata. Arnold tworzy pieśń miłosną o wolności i o pięknie, jakim jest podróżowaniu bez celu za to w towarzystwie podobnych sobie osób. Akwizytorów podnosi do rangi archetypu, na gruncie amerykańskim stawiając ich na równi z cyrkowcami, którzy na przełomie XIX i XX wieku przemierzali Stany Zjednoczone wzdłuż i wszerz. Mnie, jako Europejczykowi, bardziej jednak skojarzyli się z cygańskimi taborami, wiecznymi wędrowcami, tym bardziej że zachowania bohaterów (w szczególności Jacka) pokrywają się z mniej lub bardziej stereotypowymi opiniami na temat Romów.

W swoim najbardziej pesymistycznym aspekcie "American Honey" jest równie udanym w swej sugestywności kazaniem na temat predestynacji. Arnold jednoznacznie pokazuje, że nie jesteśmy w stanie odmienić swojego losu, nawet jeśli pojawią się sprzyjające okoliczności. Na przeszkodzie stanie nasza własna natura, co brytyjska reżyserka w ciekawy sposób interpretuje. Nasza natura jest największym naszym wrogiem i właśnie dlatego jest też źródłem naszych marzeń. W "American Honey" marzenia są wszystkim tym, co jest nieosiągalne nie dlatego, że jest niemożliwe, ale dlatego, że jest to sprzeczne z wewnętrznym "ja". To właśnie z tego powodu Star, która pochodzi z biednej, patologicznej rodziny nie potrafi w makiaweliczny sposób dążyć do wzbogacenia się. To dlatego Jack, który z pozoru wydaje się przebojowym facetem, przed którym cały świat stoi otworem, wciąż jest tylko akwizytorem (i do tego przydupasem szefowej zamiast sam innymi kierować). To za sprawą wewnętrznych barier kierowca TIRa jedynie czyta o jachtach i marzy o żeglowaniu po morzach i oceanach, a w rzeczywistości zapewne nigdy w słonej wodzie nie zanurzy nawet palca.

Między tymi biegunami rozpięta została panorama amerykańskiego społeczeństwa. I jest to obraz hipnotyczny. Arnold fantastycznej wykorzystuje obraz i muzykę, by stworzyć dzieło zmysłowe, oddziałujące bezpośrednio na emocje widza. Zdjęcia Robbiego Ryana to majstersztyk. A soundtrack stanowi doskonałe dopełnienie stworzonej przez Arnold opowieści.

To niesamowite, że dwa z najciekawszych w ostatnim czasie portretów Ameryki nakręcili Brytyjczycy. Najpierw było "Aż do piekła", a teraz "American Honey". A sama Arnold udowodniła, że "Wichrowe Wzgórza" nie były wyjątkiem. Czego trochę się obawiałem. Nie byłem bowiem wielkim fanem reżyserki po "Red Road", a "Fish Tank" tylko nieznacznie poprawiło moją opinię o niej. Teraz jednak z niecierpliwością będę wyczekiwał jej kolejnego dzieła.

Ocena: 8

Komentarze

Chętnie czytane

One Last Thing (2018)

After Earth (2013)

Hvítur, hvítur dagur (2019)

The Sun Is Also a Star (2019)

Les dues vides d'Andrés Rabadán (2008)