Bikini Blue (2017)
Oglądanie "Bikini Blue" jest jak symulator pracy archeologa. Na wykopaliskach, szczególnie w nowym miejscu, zanim odkryje się coś ciekawego, najpierw trzeba cierpliwie i mozolnie przekopać i przesiać tony ziemi. Tak samo jest tutaj. Kiedy fabuła nabiera ostatecznego kształtu, kiedy poznałem źródło egzystencjalnego bólu bohatera, pojawiła mi się myśl, że to mógł być naprawdę świetny dramat psychologiczny. Problem polega jednak na tym, że to, co dobre, zostało tutaj starannie zasypane tonami śmieci w postaci zdjęć i dialogów. Forma filmu jest tak irytująca, że skutecznie niweluje wszelkiej pozytywne aspekty.
Już sama paleta barw, z której korzysta reżyser, wydała mi się podejrzana. Jestem wielkim fanem kina formalnego, ale tylko wtedy, kiedy twórcy potrafią mi to sprzedać, przekonać, że ta forma czemuś służy. Jarosław Marszewski tego nie potrafi. Oglądając "Bikini Blue" odniosłem wrażenie, że reżyser wybrał ograniczoną paletę barw tylko dlatego, by się wyróżnić. Dla mnie był to pusty gest, łopatologia, która ma być swoistą drogą na skróty w budowaniu klimatu. W dramacie psychologicznym nie można jednak iść na skróty, a przesłanie trzeba budować małymi gestami, krok po kroku.
Być może jednak kolorystyka nie drażniłaby mnie aż tak bardzo, gdyby film pozbawiony był nienaturalnej gra aktorska. Podczas oglądania filmu wielokrotnie łapałem się na tym, że nasłuchuję tego, czy gdzieś w tle nie usłyszę skrzypienia siedzeń na widowni albo tłumionych kaszlnięć publiki oglądającej przedstawienie. Bo też "Bikini Blue" jest tak sztuczne, że tylko bycie rejestracją spektaklu mogło film uratować.
Choć może nie. Bowiem największym ciosem dla "Bikini Blue" są dialogi, a w szczególności liczne przypowieść a to o owcach, a to o zającach, a to o żółwiach. Co jedna przypowieść, to gorsza: nabzdyczone teksty, które nieudolnie imitują duchowe oświecenie, przez co budziły pusty śmiech. Nie mogłem traktować poważenie filmu mającego na przykład taką jak tu postać policjanta.
Z ulgą odetchnąłem jednak, kiedy okazało się, że "Bikini Blue" jest filmem krótki. Przynajmniej w tym jednym punkcie zgadzam się z decyzją reżysera.
Ocena: 3
Już sama paleta barw, z której korzysta reżyser, wydała mi się podejrzana. Jestem wielkim fanem kina formalnego, ale tylko wtedy, kiedy twórcy potrafią mi to sprzedać, przekonać, że ta forma czemuś służy. Jarosław Marszewski tego nie potrafi. Oglądając "Bikini Blue" odniosłem wrażenie, że reżyser wybrał ograniczoną paletę barw tylko dlatego, by się wyróżnić. Dla mnie był to pusty gest, łopatologia, która ma być swoistą drogą na skróty w budowaniu klimatu. W dramacie psychologicznym nie można jednak iść na skróty, a przesłanie trzeba budować małymi gestami, krok po kroku.
Być może jednak kolorystyka nie drażniłaby mnie aż tak bardzo, gdyby film pozbawiony był nienaturalnej gra aktorska. Podczas oglądania filmu wielokrotnie łapałem się na tym, że nasłuchuję tego, czy gdzieś w tle nie usłyszę skrzypienia siedzeń na widowni albo tłumionych kaszlnięć publiki oglądającej przedstawienie. Bo też "Bikini Blue" jest tak sztuczne, że tylko bycie rejestracją spektaklu mogło film uratować.
Choć może nie. Bowiem największym ciosem dla "Bikini Blue" są dialogi, a w szczególności liczne przypowieść a to o owcach, a to o zającach, a to o żółwiach. Co jedna przypowieść, to gorsza: nabzdyczone teksty, które nieudolnie imitują duchowe oświecenie, przez co budziły pusty śmiech. Nie mogłem traktować poważenie filmu mającego na przykład taką jak tu postać policjanta.
Z ulgą odetchnąłem jednak, kiedy okazało się, że "Bikini Blue" jest filmem krótki. Przynajmniej w tym jednym punkcie zgadzam się z decyzją reżysera.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz