Bitter Harvest (2017)
"Gorzkie żniwa" nie są zwyczajnie złym filmem. To rzecz po prostu niedorzeczna. Oglądając film nie mogłem wyjść ze zdumienia, że ktokolwiek mógł wpaść na pomysł, by jedną z największych zbrodni przeciwko ludzkości opowiedzieć w taki właśnie sposób. Potem spojrzałem na filmografię reżysera i nagle stało się dla mnie jasne, skąd taka a nie inna estetyka. Ale wiedza ta nie zmienia mojej oceny filmu. George Mendeluk był złą osobą na złym miejscu.
W teorii film ma opowiadać o Hołodomorze na Ukrainie, czyli wielkim głodzie, który wybuchł w wyniku przymusowego wprowadzania kolektywizacji. Ofiary liczone są w milionach. Jednak dla Mendeluka tak historia okazała się tak egzotyczna, że jedyne podejście, jakie był w stanie wymyślić, to ubranie całości w formę baśni. Film zaczyna się więc od scen pięknej idylli. Z rzeczywistą Ukrainą sceny te nie mają żadnego związku, bliżej im do Shire w Śródziemiu. Mendeluk maluje rajski obraz pełen szczęśliwych, pięknych ludzi, a ziemia, niebo, rośliny i wszelkie żywe stworzenia jaśnieją niezwykle żywymi barwami. Kiedy cień Stalina pojawia się nad Ukrainą, bajka zaczyna się zmieniać w koszmar. A ludzie się smucą.
Na tym tle ma się rozgrywać historia miłości Jurija i Natalki. Ma, bo w rzeczywistości umiejętności narracyjne reżysera są tak mizerne, że potrafi w zasadzie tylko ustawiać ludzi, żeby się gapili, czasem dla rozkręcenia akcji mogą coś krzyknąć (sceny, gdzie naprawdę coś się dzieje, można policzyć na palcach jednej ręki). Przede wszystkim jednak gadają po próżnicy, głównie z offu w scenach pisania listów. Oglądając "Gorzkie żniwa" co chwilę łapałem się na tym, że brakuje w filmie jakiejś sceny, która łączyłaby ze sobą to, co widzę na ekranie. Historia miłosna nieustannie rwie się, wielu rzeczy trzeba się domyślać albo są też deklarowane przez różne postaci bez zakotwiczenia w samej materii opowieści (jak choćby miłość, jaką czuje do Natalki Mikola).
Jednak to i tak jest nic w porównaniu z nieudolnością, z jaką reżyser próbuje pokazać na ekranie sam Hołodomor. Nie dość, że w sposób kretyńsko uproszczony przybliża polityczne kulisy klęski głodu (Ukraina nie była jedyną republiką radziecką, która mocno ucierpiała), to jeszcze sprowadza ją do kilku scen z trupami leżącymi na ulicach i kilkoma upchanymi bez składu i ładu sekwencjami bezradnych Ukraińców głodujących. Reżyser nie potrafi przybliżyć tej katastrofy, nie potrafi zaprezentować w sposób zrozumiały dla widza motywacji ludzi, którzy tutaj pokazani są tak, jakby z jakiegoś powodu (domyślać się można, że chodzi o upór w odmowie dołączenia do kołchozów) dokonywali zbiorowego samobójstwa.
Film ten nie funkcjonuje na jakimkolwiek poziomie: estetycznym, emocjonalnym i intelektualnym. Nie jestem pewien, jakim cudem dotrwałem w kinie do jego końca.
Ocena: 1
W teorii film ma opowiadać o Hołodomorze na Ukrainie, czyli wielkim głodzie, który wybuchł w wyniku przymusowego wprowadzania kolektywizacji. Ofiary liczone są w milionach. Jednak dla Mendeluka tak historia okazała się tak egzotyczna, że jedyne podejście, jakie był w stanie wymyślić, to ubranie całości w formę baśni. Film zaczyna się więc od scen pięknej idylli. Z rzeczywistą Ukrainą sceny te nie mają żadnego związku, bliżej im do Shire w Śródziemiu. Mendeluk maluje rajski obraz pełen szczęśliwych, pięknych ludzi, a ziemia, niebo, rośliny i wszelkie żywe stworzenia jaśnieją niezwykle żywymi barwami. Kiedy cień Stalina pojawia się nad Ukrainą, bajka zaczyna się zmieniać w koszmar. A ludzie się smucą.
Na tym tle ma się rozgrywać historia miłości Jurija i Natalki. Ma, bo w rzeczywistości umiejętności narracyjne reżysera są tak mizerne, że potrafi w zasadzie tylko ustawiać ludzi, żeby się gapili, czasem dla rozkręcenia akcji mogą coś krzyknąć (sceny, gdzie naprawdę coś się dzieje, można policzyć na palcach jednej ręki). Przede wszystkim jednak gadają po próżnicy, głównie z offu w scenach pisania listów. Oglądając "Gorzkie żniwa" co chwilę łapałem się na tym, że brakuje w filmie jakiejś sceny, która łączyłaby ze sobą to, co widzę na ekranie. Historia miłosna nieustannie rwie się, wielu rzeczy trzeba się domyślać albo są też deklarowane przez różne postaci bez zakotwiczenia w samej materii opowieści (jak choćby miłość, jaką czuje do Natalki Mikola).
Jednak to i tak jest nic w porównaniu z nieudolnością, z jaką reżyser próbuje pokazać na ekranie sam Hołodomor. Nie dość, że w sposób kretyńsko uproszczony przybliża polityczne kulisy klęski głodu (Ukraina nie była jedyną republiką radziecką, która mocno ucierpiała), to jeszcze sprowadza ją do kilku scen z trupami leżącymi na ulicach i kilkoma upchanymi bez składu i ładu sekwencjami bezradnych Ukraińców głodujących. Reżyser nie potrafi przybliżyć tej katastrofy, nie potrafi zaprezentować w sposób zrozumiały dla widza motywacji ludzi, którzy tutaj pokazani są tak, jakby z jakiegoś powodu (domyślać się można, że chodzi o upór w odmowie dołączenia do kołchozów) dokonywali zbiorowego samobójstwa.
Film ten nie funkcjonuje na jakimkolwiek poziomie: estetycznym, emocjonalnym i intelektualnym. Nie jestem pewien, jakim cudem dotrwałem w kinie do jego końca.
Ocena: 1
Komentarze
Prześlij komentarz