Ghost in the Shell (2017)

Mimo że zwiastuny przygotowały mnie na to, że amerykański GITS będzie słaby, to i tak czuję się mocno rozczarowany. Liczyłem bowiem na wydmuszkę – film pusty, ale przynajmniej ładny i efekciarski. Okazało się, że nawet tak ograniczone oczekiwania, to dla GITS za wysoko zawieszona poprzeczka.



Pierwsze, co rzuca się w oczy, to kompletna zmiana przesłania filmu w porównaniu do anime. Ale akurat to wcale mi nie przeszkadzało. W końcu każdą historię można opowiedzieć na różne sposoby, wyciągając nawet sprzeczne wnioski, akcentują kompletnie inne elementy. Amerykańska wersja jest pełna lęku, skupiając się na zagrożeniu, a nie na nadziei i paradoksie ducha zamkniętego w maszynie. W ten sposób nowy "Ghost in the Shell" jest dzieckiem swojej epoki, ucieleśniając obawy związane z zacieraniem się granicy między tym, co realne, a tym, co sztuczne, fikcyjne. I takie podejście było całkiem fajne. Szkoda tylko, że do niczego nie prowadzi. Twórcy obiecują fantastykę egzystencjalną, ale kiedy przychodzi co do czego, żonglują jedynie wyświechtanymi frazesami i banalnymi, strasznie naiwnymi konstatacjami, które hollywoodzkie kino SF powtarza co najmniej od 50 lat.

Być może byłbym mniej ostry w ocenie przesłania filmu, gdybym właśnie nie skończył czytać "Blueprints of the Afterlife". Ważnymi elementami książki są pytania o tożsamość, problem manipulacji wspomnieniami i wzorcami zachowania, kwestia granicy między rzeczywistością opartą na biologii i na idei. Książka Ryana Boudinota jest przewrotna, zakochana w badaniu granic paradoksów, unikająca łatwych rozwiązań. Jest więc antytezą "Ghost in the Shell" i pokazuje, jak ograniczonym czasem medium jest kino.

Jednak głównym problemem GITS jest dla mnie strona audiowizualna. Wyraźnie widać, że twórcy wiele czasu i wysiłku włożyli w odpowiednią oprawę wizualną. Jak dla mnie mogliby się w ogóle nie starać. Ich wysiłek poszedł bowiem na marne. Wszystkiego jest tu dużo, ale nie widać w tym żadnej interesującej koncepcji. Reżyser pokazał się tutaj jako dyletant o płytkiej wyobraźni przestrzennej. Większość rozwiązań to kopie hollywoodzkich pomysłów sprzed paru dekad. Co rzuca się w oczy pomimo faktu, że niektóre sceny twórcy powielają z anime 1:1. Jak dla mnie GITS ma mniej wspólnego z japońskim oryginałem, a więcej z takimi badziewiami jak "Johnny Mnemonic" i "Zabójcza perfekcja". Co gorsza wizualnie dopracowane jest w zasadzie jedynie tło: miejskie plenery i niektóre sceny akcji. Natomiast reżyser nawet nie spróbował wykorzystać wizualnych aspektów w samej narracji. Sceny komunikacji telepatycznej aż prosiły się o fajne aranżacje, podobnie jak sekwencje przedstawiające odbieranie bodźców/danych przy pomocy ulepszaczy wszelkie maści.

Najbardziej jednak rozczarowuje warstwa muzyczna filmu. To jest naprawdę stracona okazja. Z głośników dolatywała bezpłciowa muzyka ilustracyjna, która z powodzeniem mogłaby zostać wykorzystana w stu innych produkcjach SF. Nie ma tu niczego namacalnego, wyrazistego, mającego unikalny, wyjątkowy charakter. Miejscami lepiej byłoby dla filmu, gdyby w ogóle nie miał podkładu muzycznego, bo to, co słyszałem, wywoływało u mnie skutek odwrotny od zamierzonego.

Za każdym razem, kiedy filmy takie jak "Nowy początek" czy "Lekarstwo na życie" dają mi nadzieję na to, że w Hollywood do głosu dochodzi nowe podejście do szeroko rozumianej fantastyki, zostaję sprowadzony na ziemię za sprawą tak nijakich obrazów jak "Life" czy "Ghost in the Shell". Ale może to i dobrze. Przynajmniej wyjątki lśnią na takim tle silniejszym blaskiem.

Ocena: 3

Komentarze

Chętnie czytane

One Last Thing (2018)

Paradise (2013)

Tracks (2013)

After Earth (2013)

Tonight I Strike (2013)