Macho (2016)
Żałuję, że reżyser filmu poszedł w telenowelowy kicz. Bo w sumie "Macho" porusza temat, który – tak przynajmniej uważam – stanie się jednym ze znaków rozpoznawczych pokoleń urodzonych już w XXI wieku. Chodzi mi mianowicie o rozumienie pojęcia "orientacji seksualnej".
Wiek XX upłynął pod znakiem walki o sztywną definicję orientacji jako czegoś trwałego, niezmiennego i niepodlegającego wyborowi (to stanowiło punkt wyjścia o prawa gejów i lesbijek, bo jak można kogoś dyskryminować za to, kim się urodził). Jednak to, co obecnie się dzieje przede wszystkim w młodszych pokoleniach, pokazuje, że takie podejście odchodzi do lamusa (oczywiście powoli, ale XXI wiek zaczął się w końcu nie tak dawno). Etykietki "gej" i "hetero" są odrzucane. Do łask powraca pojęcie biseksualizmu, ale dla wielu i ono jest zbyt ograniczające. Pojawiają się więc takie określenia jak panseksualizm czy fluid. Każde z nich pokazuje, że relacje z innymi nie są już definiowane przez pryzmat płci, że raz można być w związku z kobietą, potem z mężczyzną, ponieważ liczy się wyłącznie dana osoba, a nie płeć, którą reprezentuje. Fluid – wszystko jest płynne, bardziej skomplikowane, zindywidualizowane. I właśnie o tym opowiada "Macho".
Niestety twórcy skrzętnie ukryli ten ciekawy punkt widzenia pod tonami naprawdę głupich pomysłów i kiczowatej formuły. Gra aktorska jest maksymalnie przejaskrawiona tak, że nawet zabawne sceny przestają śmieszyć, bo robią wrażenie wymuszonych. Między trójka najważniejszych bohaterów nie ma zbyt wiele chemii, ale też nie może być, go każde z odtwórców jest bardziej zajęte robieniem z granej postaci klauna niż autentycznej postaci. Najgorzej na tym wychodzi Aislinn Derbez, której bohaterka jest potraktowana mocno przedmiotowo, a szkoda, bo przecież ma istotne znaczenie dla ostatecznego kształtu historii.
Mimo to ten kicz nie przeszkadzał mi aż tak bardzo. A może po prostu obejrzałem "Macho" w odpowiednim momencie. Po "Opuszczonych" niemal każdy film wydałby mi się przynajmniej przyzwoity.
Ocena: 5
Wiek XX upłynął pod znakiem walki o sztywną definicję orientacji jako czegoś trwałego, niezmiennego i niepodlegającego wyborowi (to stanowiło punkt wyjścia o prawa gejów i lesbijek, bo jak można kogoś dyskryminować za to, kim się urodził). Jednak to, co obecnie się dzieje przede wszystkim w młodszych pokoleniach, pokazuje, że takie podejście odchodzi do lamusa (oczywiście powoli, ale XXI wiek zaczął się w końcu nie tak dawno). Etykietki "gej" i "hetero" są odrzucane. Do łask powraca pojęcie biseksualizmu, ale dla wielu i ono jest zbyt ograniczające. Pojawiają się więc takie określenia jak panseksualizm czy fluid. Każde z nich pokazuje, że relacje z innymi nie są już definiowane przez pryzmat płci, że raz można być w związku z kobietą, potem z mężczyzną, ponieważ liczy się wyłącznie dana osoba, a nie płeć, którą reprezentuje. Fluid – wszystko jest płynne, bardziej skomplikowane, zindywidualizowane. I właśnie o tym opowiada "Macho".
Niestety twórcy skrzętnie ukryli ten ciekawy punkt widzenia pod tonami naprawdę głupich pomysłów i kiczowatej formuły. Gra aktorska jest maksymalnie przejaskrawiona tak, że nawet zabawne sceny przestają śmieszyć, bo robią wrażenie wymuszonych. Między trójka najważniejszych bohaterów nie ma zbyt wiele chemii, ale też nie może być, go każde z odtwórców jest bardziej zajęte robieniem z granej postaci klauna niż autentycznej postaci. Najgorzej na tym wychodzi Aislinn Derbez, której bohaterka jest potraktowana mocno przedmiotowo, a szkoda, bo przecież ma istotne znaczenie dla ostatecznego kształtu historii.
Mimo to ten kicz nie przeszkadzał mi aż tak bardzo. A może po prostu obejrzałem "Macho" w odpowiednim momencie. Po "Opuszczonych" niemal każdy film wydałby mi się przynajmniej przyzwoity.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz