Free State of Jones (2016)
Żywot Newtona Knighta to filmowy samograj. Wystarczyło zacząć opowiadać, a historia sama rozwinęłaby się w fascynującą i niewiarygodną przypowieść o niezłomnym harcie ducha człowieka wyprzedzającego swoją epokę. Ale dla reżysera "Rebelianta" biografia Knighta stała się przekleństwem. Oferowała tak wielkie bogactwo materiału, że Gary Ross nie wiedział, z czego zrezygnować. I tak zagracił go niepotrzebnymi pomysłami, rozwadniając to, co powinno być wspaniałym freskiem.
"Rebeliant" zaczyna się jak połączenie historii Robina Hooda i Williama Wallace'a. Knight pokazany zostaje jako rozgoryczony patriota, który chciał spokojnej egzystencji, lecz okoliczności uczyniły z niego przywódcę tych, którzy naprawdę wierzą w idee wolności i sprawiedliwości. Okrada bogaty i rozdaje biednym, realizuje hasła, które polityczne elity wykorzystywały do manipulowania ciemnymi masami. Jak w przypadku Wallace'a, tak i jego działania doprowadziły do powstania znaczącego zmilitaryzowanego ruchu.
Z chwilą zakończenia wojny secesyjnej film Rossa ulega jednak zmianie. Knight z bohatera staje się narzędziem do prezentacji zupełnie nowej fabuły: skoncentrowanej na opowiadaniu tego, co inne amerykańskie filmy historyczne pomijają, czyli demontażu rewolucyjnej idei abolicjonizmu. To świetny temat... ale na inny film. Tu najzwyczajniej w świecie się nie sprawdził.
A to jeszcze nie koniec. Ross najwyraźniej nie wierzył, że widzowie potrafią analizować fakty i wyciągać z nich wnioski, więc dodał jeszcze wątek XX-wieczny. W ten sposób chciał podkreślić, jak bardzo Newton Knight w swoich działaniach wyprzedzał resztę amerykańskiego świata tak, że sto lat później to, co czynił (jak choćby związek z czarnoskórą kobietą) wciąż pozostawało sprzeczne z prawem.
Ross nie potrafił zapanować nie tylko nad fabułą, lecz również nad aktorami. Szczególnie drażni występ Matthew McConaugheya, który wyraźnie stawał przed kamerą z myślą, że rola Knighta zapewni mu co najmniej nominację do Oscara. I rzeczywiście rola ta mogła być warta nagród, gdyby gwiazdor zagrał ją bez żebrania o wyróżnienia.
Ocena: 5
"Rebeliant" zaczyna się jak połączenie historii Robina Hooda i Williama Wallace'a. Knight pokazany zostaje jako rozgoryczony patriota, który chciał spokojnej egzystencji, lecz okoliczności uczyniły z niego przywódcę tych, którzy naprawdę wierzą w idee wolności i sprawiedliwości. Okrada bogaty i rozdaje biednym, realizuje hasła, które polityczne elity wykorzystywały do manipulowania ciemnymi masami. Jak w przypadku Wallace'a, tak i jego działania doprowadziły do powstania znaczącego zmilitaryzowanego ruchu.
Z chwilą zakończenia wojny secesyjnej film Rossa ulega jednak zmianie. Knight z bohatera staje się narzędziem do prezentacji zupełnie nowej fabuły: skoncentrowanej na opowiadaniu tego, co inne amerykańskie filmy historyczne pomijają, czyli demontażu rewolucyjnej idei abolicjonizmu. To świetny temat... ale na inny film. Tu najzwyczajniej w świecie się nie sprawdził.
A to jeszcze nie koniec. Ross najwyraźniej nie wierzył, że widzowie potrafią analizować fakty i wyciągać z nich wnioski, więc dodał jeszcze wątek XX-wieczny. W ten sposób chciał podkreślić, jak bardzo Newton Knight w swoich działaniach wyprzedzał resztę amerykańskiego świata tak, że sto lat później to, co czynił (jak choćby związek z czarnoskórą kobietą) wciąż pozostawało sprzeczne z prawem.
Ross nie potrafił zapanować nie tylko nad fabułą, lecz również nad aktorami. Szczególnie drażni występ Matthew McConaugheya, który wyraźnie stawał przed kamerą z myślą, że rola Knighta zapewni mu co najmniej nominację do Oscara. I rzeczywiście rola ta mogła być warta nagród, gdyby gwiazdor zagrał ją bez żebrania o wyróżnienia.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz