Freistatt (2015)
Oglądając "Freistatt" doszedłem do wniosku, że psychopaci mają rację w tym, jak patrzą na świat. To szambo, w którym taplają się wyłącznie ludzie słabi, złamani, zdegenerowani. Altruizm? Otwartość? Szczerość? Miłość? Pic na wodę, ładne iluzje, których im szybciej się pozbędziemy, tym więcej na tym skorzystamy.
Freistatt to ośrodek wychowawczy dla "trudnej młodzieży" prowadzony "w duchu chrześcijańskim". Ale jest to również obraz świata w pigułce. Jego wychowankowie trudzą się będąc nieustannie konfrontowani z przemocą, wyzyskiem, karą. Każdy, kto próbuje być niezależny, kto się wyłamuje, spotka się z agresją nie tylko ze strony nadzorców, ale również pozostałych wychowanków, którzy wolą bezpieczne status quo. A kiedy ból i cierpienie stają się nie do zniesienia, pojawia się On – Ojciec, Pocieszyciel, który weźmie w ramiona i powie, że wszystko będzie w porządku.
Ten ostatni obraz najbardziej wżyna się w pamięć. "Freistatt" aż zachęca do apostazji. Trudno nie patrząc na zaprezentowaną sytuację nie pomyśleć: dziękuję za Boga Miłosiernego, ale wolałbym tak stworzony świat, w którym nie byłby on potrzebny. W tych warunkach jego miłosierdzie staje się perwersją. Szef ośrodka, który doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co się w nim dzieje, żywi się bólem niczym ktoś chory na zespół Münchhausena.
Siłą filmu Marca Brummunda jest przede wszystkim prawdziwa historia leżąca u jego podstaw. To ona zmusza do myślenia, do refleksji na kondycją człowieka, jego słabościami, które prowadzą do wynaturzeń. Widzimy tchórzostwo rodziców, którzy własny komfort stawiają ponad dobro dzieci, które przecież sami sprowadzili na świat. Widzimy ludzkich padlinożerców, którzy w pełni korzystają z władzy nad słabszymi od siebie: niektórzy z nich stroją się w maski dobrodziejów (jak brat Krapp), inni brutali (brat Wilde). Widzimy naiwność i arogancję, które rodzą cierpienie.
Jednak sam film jest za bardzo stonowany. Reżyser kreśli obraz, ale waha się przed stawianiem wniosków czy zadawaniem pytań. Nawet los głównego bohatera nie robi aż takiego wrażenia, jakie powinien biorąc pod uwagę to, przez co przechodzi i kim się w rezultacie tych zdarzeń staje. Brummund jest tylko kronikarzem i to takim, który bardzo zachowawczo odnosi się do materiału wyjściowego. To sprawia, że film nie zapada w pamięci.
Ocena: 6
Freistatt to ośrodek wychowawczy dla "trudnej młodzieży" prowadzony "w duchu chrześcijańskim". Ale jest to również obraz świata w pigułce. Jego wychowankowie trudzą się będąc nieustannie konfrontowani z przemocą, wyzyskiem, karą. Każdy, kto próbuje być niezależny, kto się wyłamuje, spotka się z agresją nie tylko ze strony nadzorców, ale również pozostałych wychowanków, którzy wolą bezpieczne status quo. A kiedy ból i cierpienie stają się nie do zniesienia, pojawia się On – Ojciec, Pocieszyciel, który weźmie w ramiona i powie, że wszystko będzie w porządku.
Ten ostatni obraz najbardziej wżyna się w pamięć. "Freistatt" aż zachęca do apostazji. Trudno nie patrząc na zaprezentowaną sytuację nie pomyśleć: dziękuję za Boga Miłosiernego, ale wolałbym tak stworzony świat, w którym nie byłby on potrzebny. W tych warunkach jego miłosierdzie staje się perwersją. Szef ośrodka, który doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co się w nim dzieje, żywi się bólem niczym ktoś chory na zespół Münchhausena.
Siłą filmu Marca Brummunda jest przede wszystkim prawdziwa historia leżąca u jego podstaw. To ona zmusza do myślenia, do refleksji na kondycją człowieka, jego słabościami, które prowadzą do wynaturzeń. Widzimy tchórzostwo rodziców, którzy własny komfort stawiają ponad dobro dzieci, które przecież sami sprowadzili na świat. Widzimy ludzkich padlinożerców, którzy w pełni korzystają z władzy nad słabszymi od siebie: niektórzy z nich stroją się w maski dobrodziejów (jak brat Krapp), inni brutali (brat Wilde). Widzimy naiwność i arogancję, które rodzą cierpienie.
Jednak sam film jest za bardzo stonowany. Reżyser kreśli obraz, ale waha się przed stawianiem wniosków czy zadawaniem pytań. Nawet los głównego bohatera nie robi aż takiego wrażenia, jakie powinien biorąc pod uwagę to, przez co przechodzi i kim się w rezultacie tych zdarzeń staje. Brummund jest tylko kronikarzem i to takim, który bardzo zachowawczo odnosi się do materiału wyjściowego. To sprawia, że film nie zapada w pamięci.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz