Mississippi Grind (2015)
Oto opowieść o przyjaźni i hazardzie, bez której kino spokojnie mogło się obejść. Ryan Reynolds i Ben Mendelsohn snują się po ekranie jak przysłowiowe goryle we mgle. Nie jestem pewien, czy sami rozumieli, co i kogo mają grać. Twórcy bowiem tak rozciągają każdą myśl, że kiedy wreszcie jakimś cudem docierają do pointy, nie bardzo wiadomo, do czego ona się ma odnosić, bo zostało to już dawno przez wszystkich zapomniane. Banalne dialogi zalewane są hektolitrami nietrafionych metafor. Relacje bohaterów - czy to ze sobą, czy też z innymi - są nieczytelne tak, że wszystko, co działo się na ekranie było mi obojętne.
W zasadzie mógłbym tak długo narzekać, ponieważ niemal wszystko w "Urodzonych zwycięzcach" mi się nie podobało. Wyjątkiem jest tylko ogólny zarys dwójki bohaterów. Spodobało mi się to, że jeden z nich uzależniony jest od wygrywania (przez co koniec końców ciągle przegrywa), a drugi jest uzależniony od samej gry (przez co często jest zwycięzcą, tyle że nic to dla niego nie znaczy). Jednak ta paralela jest twórcom potrzebna wyłącznie jako zapłon dla rzęcha, jakim jest fabuła filmu. A szkoda, bo gdyby wytrzepali z historii wszelkie niepotrzebne ozdobniki, to odkryliby, że podstawa "Urodzonych zwycięzców" jest solidna i mogła unieść całkiem ciekawą opowieść.
Ocena: 3
W zasadzie mógłbym tak długo narzekać, ponieważ niemal wszystko w "Urodzonych zwycięzcach" mi się nie podobało. Wyjątkiem jest tylko ogólny zarys dwójki bohaterów. Spodobało mi się to, że jeden z nich uzależniony jest od wygrywania (przez co koniec końców ciągle przegrywa), a drugi jest uzależniony od samej gry (przez co często jest zwycięzcą, tyle że nic to dla niego nie znaczy). Jednak ta paralela jest twórcom potrzebna wyłącznie jako zapłon dla rzęcha, jakim jest fabuła filmu. A szkoda, bo gdyby wytrzepali z historii wszelkie niepotrzebne ozdobniki, to odkryliby, że podstawa "Urodzonych zwycięzców" jest solidna i mogła unieść całkiem ciekawą opowieść.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz