I Am the Pretty Thing That Lives in the House (2016)
Już w swoim reżyserskim debiucie ("Zło we mnie") Osgood Perkins udowodnił, że nie jest typowym twórcą horrorów. Korzysta z najbardziej klasycznych form gatunku, ale układa je według własnego widzimisię. Jest (a przynajmniej oba jego reżyserskie dokonania na to wskazują) wielkim fanem niejednoznaczności i unikania udzielania odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie stawia podczas snucia opowieści. Wielką zaletą jego filmów, jest to, że żyją długo po zakończeniu seansu, za sprawą wielu interpretacji, jakie widz może ułożyć.
O ile jednak "Zło we mnie" nie do końca mnie wciągnęło, o tyle "I Am the Pretty Thing That Lives in the House" kupiłem w całości. Perkins zachował to, co było zaletami w debiucie, ale odrzucił wszystkie te konwenanse, którym jeszcze pozwolił zaistnieć w pierwszym filmie. Pewnie dlatego "I Am the Pretty Thing That Lives in the House" ma oceny drastycznie niższe od tych jakie uzyskało "Zło we mnie". przy całej swej dziwności jego debiut pozostawał filmem łatwo przyswajalnym. jego nowe dzieło tymczasem nie ma w zasadzie fabuły. Obraz balansuje na granicy wideo-eksperymentu. Bliżej mu do "Anielskich rozmów" Jarmana niż do historii o nawiedzonych domach, które przecież stanowią podstawę scenariusza.
Większość rzeczy "dzieje się" w wypowiedziach z offu. Obrazy stanowią raczej dodatek, element budujący klimat. Co wcale nie znaczny, że zdjęcia nie są ważne. Przeciwnie, stanowią kluczowy element, ponieważ w "I Am the Pretty Thing That Lives in the House" klimat jest wszystkim. Pozornie nic nieznaczące sceny snują się jedna za drugą, splatają, wracają do punktu wyjścia, mieszają bohaterki, czas akcji i same wydarzenia. Wszystko to jednak tworzy pejzaż strachu, niepewności, zagubienia. Perkins hipnotyzuje widza, wciąga go w świat astralny, gdzie funkcjonują zupełnie inne prawa percepcji. Reżyser nie chce nam opowiedzieć historii, która ma początek, środek i koniec. On chce byśmy poczuli tę historię na własnej skórze tak, jak czują ją uczestnicy tych zdarzeń. W "I Am the Pretty Thing That Lives in the House" nie ma miejsca dla obserwatora. Film i sytuacja jego oglądania stapia się w jedną, nierozerwalną całość. I ja z radością wziąłem udział w tym formalnym eksperymencie.
Ocena: 8
O ile jednak "Zło we mnie" nie do końca mnie wciągnęło, o tyle "I Am the Pretty Thing That Lives in the House" kupiłem w całości. Perkins zachował to, co było zaletami w debiucie, ale odrzucił wszystkie te konwenanse, którym jeszcze pozwolił zaistnieć w pierwszym filmie. Pewnie dlatego "I Am the Pretty Thing That Lives in the House" ma oceny drastycznie niższe od tych jakie uzyskało "Zło we mnie". przy całej swej dziwności jego debiut pozostawał filmem łatwo przyswajalnym. jego nowe dzieło tymczasem nie ma w zasadzie fabuły. Obraz balansuje na granicy wideo-eksperymentu. Bliżej mu do "Anielskich rozmów" Jarmana niż do historii o nawiedzonych domach, które przecież stanowią podstawę scenariusza.
Większość rzeczy "dzieje się" w wypowiedziach z offu. Obrazy stanowią raczej dodatek, element budujący klimat. Co wcale nie znaczny, że zdjęcia nie są ważne. Przeciwnie, stanowią kluczowy element, ponieważ w "I Am the Pretty Thing That Lives in the House" klimat jest wszystkim. Pozornie nic nieznaczące sceny snują się jedna za drugą, splatają, wracają do punktu wyjścia, mieszają bohaterki, czas akcji i same wydarzenia. Wszystko to jednak tworzy pejzaż strachu, niepewności, zagubienia. Perkins hipnotyzuje widza, wciąga go w świat astralny, gdzie funkcjonują zupełnie inne prawa percepcji. Reżyser nie chce nam opowiedzieć historii, która ma początek, środek i koniec. On chce byśmy poczuli tę historię na własnej skórze tak, jak czują ją uczestnicy tych zdarzeń. W "I Am the Pretty Thing That Lives in the House" nie ma miejsca dla obserwatora. Film i sytuacja jego oglądania stapia się w jedną, nierozerwalną całość. I ja z radością wziąłem udział w tym formalnym eksperymencie.
Ocena: 8
Komentarze
Prześlij komentarz