Lady Bird (2017)

"Lady Bird" to jeden z tych rzadkich przypadków, w których poszczególne elementy są świetne, a jednak ich suma nie daje równie świetnego wyniku końcowego. Jest to w dużej mierze spowodowane tym, że Greta Gerwig postanowiła zrobić kompleksowy film o dorastaniu, podczas gdy mnie w jej filmie interesował tylko i wyłącznie jeden wątek.



To zaś spowodowane jest tym, że "Lady Bird" jest typowym dzieckiem swojego gatunku. Spośród wszystkich motywów przewijających się w amerykańskim kinie niezależnym zabrakło tylko śmierci. Gerwig zastąpiła ją depresją, która okazała się całkiem dobrym zamiennikiem. Reszta to jednak rzetelnie skopiowane pomysły - od relacji rówieśniczych, przez pierwsze kontakty intymne, po odkrywanie swego miejsca w świecie dorosłych. Zestaw bohaterów również nie zaskakuje. To menażeria ekscentryków, którzy jednocześnie mają być typowymi reprezentantami swoich profesji i pokoleń.

Gerwig, która w końcu sama w niejednym niezależnym filmie zagrała, świetnie czuje ten gatunek. Dlatego też wszystko w "Lady Bird" ma solidne podstawy i wygląda naprawdę dobrze. Jest wiele drobiazgów, które razem budują klimat i sprawiają czystą przyjemność z ich oglądania. Jednak większość wątków niczym specjalnym się nie wyróżnia.

Wyjątkiem jest opowieść o relacji bohaterki z jej matką. Tu Gerwig pokazała prawdziwe mistrzostwo. Fantastycznie uchwyciła dynamikę relacji opartej na miłości, ale jednocześnie stanowiącej nieustające pasmo konfrontacji i konfliktów. To, jak w przeciągu sekund bohaterki przechodzą z totalnej synchroniczności w swoje przeciwieństwa, zdumiewało mnie za każdym razem i było to najlepszym pomysłem na film, jaki reżyserka mogła mieć.

Dlatego też za każdym razem, kiedy wątek znikał zastąpiony perypetiami Lady Bird z chłopakami lub koleżankami z klasy, ja czułem się rozczarowany. Po prostu chciałem więcej matki i córki, nawet, jeśli bawiła mnie pozerskość Kyle'a czy intrygowała mnie postawa nauczyciela matematyki.

Oczywiście fakt, że byłem zachwycony wątkiem matki i córki, jest tylko częściowo zasługą Gerwig. Większość chwały należy się odtwórczyniom ról. Saoirse Ronan i Laurie Metcalf tworzą duet idealny. Harmonie i dysonanse wygrywają z lekkością i precyzją, które budują perfekcyjną iluzję więzi matki i córki. Oglądanie tej dwójki było czystą przyjemnością. I przy całej mojej sympatii do Allison Janney muszę zmienić zdanie. Oscara za rolę drugoplanową zdecydowanie powinna była zdobyć Metcalf. Dwójka młodych aktorów - Lucas Hedges i Timothée Chalamet - także zagrała bardzo dobrze. Miło jest być świadkiem tego, jak rozkwita nowe pokolenie aktorskich talentów.

Ocena: 7

Komentarze

Chętnie czytane

Whiplash (2014)

The Revenant (2015)

En kort en lang (2001)

Dheepan (2015)