Wakefield (2016)
Howard Wakefield jest mężczyzną, który ma wszystko: świetnie płatną pracę, piękną żonę, dom, dzieci. Jest zdobywcą,który nie potrafi czerpać z tego radości, który jest niczym smok - gromadzi skarby dla samego ich gromadzenia. Jest emocjonalnym wrakiem, choć nie zdaje sobie z tego sprawy. A w każdym razie nie jest tego świadomy. Na jakimś poziomie musi to bowiem dostrzegać. Inaczej nie rozpocząłby swojej irracjonalnej, kompletnie niegodnej z jego charakterem "przygody". Oto pewnego wieczoru nie wrócił do domu. A dokładniej, wrócił, ale nie dał tego domownikom znać. Dla nich ulotnił się bez śladu. Przez kolejne tygodnie, miesiące, będzie żył niczym duch, niewidoczny, wyżerający resztki ze śmietnika, obserwujący to, jak radzą sobie jego bliscy.
"Zaginiony bez śladu" chce być studium przemiany wewnętrznej bohatera. Odcięty od rozgardiaszu, jakim było jego codzienne życie, pozostaje sam na sam ze swoimi myślami. I na początku mamy pychę, dumę, złośliwość. Ale są to maski. Pod wierzchnią warstwą kryją się inne uczucia, i te ohydne, i te wzniosłe. Howard Wakefield jest niczym św. Franciszek albo starożytni jogini: odrzuca pętające go więzy, by odkryć rzeczywisty świat.
I choć jest to temat ciekawy, to sposób jego prezentacji nie zrobił na mnie wrażenia. "Zaginiony bez śladu" składa się bowiem z szeregu bardzo sztucznych monologów. Na deskach teatru zupełnie by mi to nie przeszkadzało, byłoby to bowiem częścią konwencji. Na ekranie, gdzie to samo można wyrazić innymi środkami, brzmiało to fałszywie i pompatycznie. Nie byłem w stanie wciągnąć się w tę historię. Główny bohater również mnie nie przekonał. A zakończenie jest już tak bardzo szowinistyczne, że wypada po prostu niesmacznie. Kiedyś byłoby to oczywiste i jedyne możliwe domknięcie historii. Dziś jednak relacje damsko-męskie definiuje się jednak inaczej (a przynajmniej do tego dążą przemiany społeczne odbywające się na naszych oczach) i taki finał po prostu się nie broni.
Ocena: 4
"Zaginiony bez śladu" chce być studium przemiany wewnętrznej bohatera. Odcięty od rozgardiaszu, jakim było jego codzienne życie, pozostaje sam na sam ze swoimi myślami. I na początku mamy pychę, dumę, złośliwość. Ale są to maski. Pod wierzchnią warstwą kryją się inne uczucia, i te ohydne, i te wzniosłe. Howard Wakefield jest niczym św. Franciszek albo starożytni jogini: odrzuca pętające go więzy, by odkryć rzeczywisty świat.
I choć jest to temat ciekawy, to sposób jego prezentacji nie zrobił na mnie wrażenia. "Zaginiony bez śladu" składa się bowiem z szeregu bardzo sztucznych monologów. Na deskach teatru zupełnie by mi to nie przeszkadzało, byłoby to bowiem częścią konwencji. Na ekranie, gdzie to samo można wyrazić innymi środkami, brzmiało to fałszywie i pompatycznie. Nie byłem w stanie wciągnąć się w tę historię. Główny bohater również mnie nie przekonał. A zakończenie jest już tak bardzo szowinistyczne, że wypada po prostu niesmacznie. Kiedyś byłoby to oczywiste i jedyne możliwe domknięcie historii. Dziś jednak relacje damsko-męskie definiuje się jednak inaczej (a przynajmniej do tego dążą przemiany społeczne odbywające się na naszych oczach) i taki finał po prostu się nie broni.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz