Overboard (2018)
"I że ci nie odpuszczę" to film niezwykle szkodliwy. Pod pozorami sympatycznej, niezobowiązującej komedii przemyca bowiem całkiem destrukcyjne przesłanie. Otóż według twórców ocena moralna czynu nie powinna być uzależniona od tego, jaki czyn się popełnia, ale od tego, kto i z jakich motywów go dokonuje.
Gdyby historia Kate i Leonarda została opowiedziana przez żądne sensacji media a nie hollywoodzkie studio, byłaby to mrożąca krew w żyłach opowieść o psychopatce, która wykorzystała cierpiącego na amnezję mężczyznę, uprowadziła go i wykorzystała jako osobistego służącego. Nie zostawiono by na niej suchej nitki. Ale w "I że ci nie odpuszczę" jej działania są usprawiedliwione. Ba, twórcy sprawili, że jej kibicujemy. Bo Kate jest samotną matką, która wypruwa sobie flaki, by zapewnić godne życie dla swoich trzech dorastających córek. A co w zamian dostaje? Pogardę i przemoc ze strony bogatszych od niej. Kiedy spotykamy Leonarda po raz pierwszy, jest zepsutym przez fortunę ojca nieodpowiedzialnym narcyzem. To, przez co przejdzie, po tym, jak Kate przekona go, że jest jej mężem, widz uzna więc za karmę, sprawiedliwą karę za to, że miał kasę i cieszył się tym bogactwem bez zwracania uwagi na resztę świata.
Jakby tego było mało, "I że ci nie odpuszczę" propaguje najgorszą z możliwych koncepcji cieszenia się przez ofiary z tego, co im się przydarzyło. Ten film to klasyczna opowieść o syndromie sztokholmskim i ofierze, która tak bardzo znalazła się pod wpływem oprawcy, że łączącą ich relacjęz interpretowała jako miłość. Przesłanie łagodzone jest przez pojawienie się przeciwprzeniesienia i romantycznego uczucia ze strony oprawcy.
"I że ci nie odpuszczę" oferuje więc dość prosty, aczkolwiek brutalny, przepis na budowę związku: odcięcie od dotychczasowego środowiska, stosowanie intensywnego wysiłku fizycznego w połączeniu z psychiczną indoktrynacją, w której kluczowym elementem jest restrykcyjna polityka wykorzystywania gratyfikacji. To "oczyszcza" ciało i umysł z dotychczasowych przyzwyczajeń i pozwala na wdrukowanie nowych schematów zachowania i odczuwania.
Pomijając to wątpliwe etycznie przesłanie, cały film okazał się zaskakująco fajny. Niepotrzebnie bałem się tego, że "Latynoski ogier" zepsuje mi zabawę. Choć oba filmy są do siebie łudząco podobne (bogatą żonę zastąpił bogaty ojciec, zamiast siostry jest kobieta, która staje się obiektem romantycznego uczucia, a zamiast jednego syna są trzy córki), to filmowi wcale na złe to nie wychodzi. Głównie dlatego, że Derbez świetnie spisał się w roli bogacza, który musi odnaleźć się w świecie biednych i fizycznie pracujących. Aktor wykorzystuje tu - skutecznie - wszystkie swoje sztuczki. Przez co film jest zabawny, a miejscami nawet wzruszający.
Trochę żal mi Anny Faris. Wątek romansowy wypadał bowiem blado, a bez niego grana przez nią postać ma niewiele do zaoferowania. Jest impulsem do działania dla postaci granej przez Derbeza. I to wcale nie najciekawszym. Lepiej z tej funkcji wywiązuje się mąż przyjaciółki głównej bohaterki, który co chwilę zrzuca na bohatera kolejne fizyczne prace, z którymi ten nie potrafi sobie poradzić, co rzecz jasna prowadzi do śmiesznych scenek rodzajowych.
Ocena: 6
Gdyby historia Kate i Leonarda została opowiedziana przez żądne sensacji media a nie hollywoodzkie studio, byłaby to mrożąca krew w żyłach opowieść o psychopatce, która wykorzystała cierpiącego na amnezję mężczyznę, uprowadziła go i wykorzystała jako osobistego służącego. Nie zostawiono by na niej suchej nitki. Ale w "I że ci nie odpuszczę" jej działania są usprawiedliwione. Ba, twórcy sprawili, że jej kibicujemy. Bo Kate jest samotną matką, która wypruwa sobie flaki, by zapewnić godne życie dla swoich trzech dorastających córek. A co w zamian dostaje? Pogardę i przemoc ze strony bogatszych od niej. Kiedy spotykamy Leonarda po raz pierwszy, jest zepsutym przez fortunę ojca nieodpowiedzialnym narcyzem. To, przez co przejdzie, po tym, jak Kate przekona go, że jest jej mężem, widz uzna więc za karmę, sprawiedliwą karę za to, że miał kasę i cieszył się tym bogactwem bez zwracania uwagi na resztę świata.
Jakby tego było mało, "I że ci nie odpuszczę" propaguje najgorszą z możliwych koncepcji cieszenia się przez ofiary z tego, co im się przydarzyło. Ten film to klasyczna opowieść o syndromie sztokholmskim i ofierze, która tak bardzo znalazła się pod wpływem oprawcy, że łączącą ich relacjęz interpretowała jako miłość. Przesłanie łagodzone jest przez pojawienie się przeciwprzeniesienia i romantycznego uczucia ze strony oprawcy.
"I że ci nie odpuszczę" oferuje więc dość prosty, aczkolwiek brutalny, przepis na budowę związku: odcięcie od dotychczasowego środowiska, stosowanie intensywnego wysiłku fizycznego w połączeniu z psychiczną indoktrynacją, w której kluczowym elementem jest restrykcyjna polityka wykorzystywania gratyfikacji. To "oczyszcza" ciało i umysł z dotychczasowych przyzwyczajeń i pozwala na wdrukowanie nowych schematów zachowania i odczuwania.
Pomijając to wątpliwe etycznie przesłanie, cały film okazał się zaskakująco fajny. Niepotrzebnie bałem się tego, że "Latynoski ogier" zepsuje mi zabawę. Choć oba filmy są do siebie łudząco podobne (bogatą żonę zastąpił bogaty ojciec, zamiast siostry jest kobieta, która staje się obiektem romantycznego uczucia, a zamiast jednego syna są trzy córki), to filmowi wcale na złe to nie wychodzi. Głównie dlatego, że Derbez świetnie spisał się w roli bogacza, który musi odnaleźć się w świecie biednych i fizycznie pracujących. Aktor wykorzystuje tu - skutecznie - wszystkie swoje sztuczki. Przez co film jest zabawny, a miejscami nawet wzruszający.
Trochę żal mi Anny Faris. Wątek romansowy wypadał bowiem blado, a bez niego grana przez nią postać ma niewiele do zaoferowania. Jest impulsem do działania dla postaci granej przez Derbeza. I to wcale nie najciekawszym. Lepiej z tej funkcji wywiązuje się mąż przyjaciółki głównej bohaterki, który co chwilę zrzuca na bohatera kolejne fizyczne prace, z którymi ten nie potrafi sobie poradzić, co rzecz jasna prowadzi do śmiesznych scenek rodzajowych.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz