Plaire, aimer et courir vite (2018)
Powoli zaczynam się godzić z myślą, że Christophe Honoré już nic dobrego nie nakręci. Ostatnim jego filmem, który mi się podobał, była "Piękna", czyli rzecz pochodząca z 2008 roku. Szmat czasu. Pozostaje mi się pocieszać tym, że podczas ostatniej dekady dokonał tylko jednej poważnej wpadki. Reszta to przeciętniaki, do których niestety zaliczam również "Sorry Angel".
Oglądając ten film szybko nabrałem poczucia deja vu. Nie zajęło mi dużo czasu zidentyfikowanie przyczyn takiego stanu rzeczy. "Sorry Angel" to bowiem klasyczna młodzieńcza melodrama o miłości do śmiertelnie chorej nastolatki/nastolatka, tyle że ze starszymi bohaterami, a zamiast białaczki jest AIDS. Honoré wziął wszystko, co najgorsze i najbardziej sztampowe w tym gatunku i dodał do tego - nazbyt hojną ręką - artystycznej pompy (scenę z grobem Truffauta naprawdę można sobie było darować). Za to zabrakło tego, co jest kwintesencją gatunku, czyli emocjonalnej intensywności i hiperckliwości. Szczerze mówiąc, to nie bardzo uwierzyłem w uczucie, które rzekomo ma się rodzić między Arthurem a Jacquesem. Jak dla mnie fatalizm tego drugiego i beztroska otwartość na miłość tego pierwszego są zdecydowanie za mało podkreślone. Owszem, bohaterowie dużo o tym mówią, ale w obrazach, gestach tego nie czuć.
"Sorry Angel" jest oczywiście estetycznie filmem ciekawym. Pod tym względem Honoré rzadko kiedy schodzi poniżej solidnego poziomu. Ale jedynie otwarcie z napisami początkowymi jest tym, co zapadło mi w pamięci i sprawiło, że zamarzyłem, by Honoré zdecydował się kiedyś nakręcić kolejny musical (może sequel "Piosenek o miłości"?). Nie narzekam też na aktorów, choć odtwórcy głównych ról mają na koncie zdecydowanie lepsze rzeczy.
Ocena: 5
Oglądając ten film szybko nabrałem poczucia deja vu. Nie zajęło mi dużo czasu zidentyfikowanie przyczyn takiego stanu rzeczy. "Sorry Angel" to bowiem klasyczna młodzieńcza melodrama o miłości do śmiertelnie chorej nastolatki/nastolatka, tyle że ze starszymi bohaterami, a zamiast białaczki jest AIDS. Honoré wziął wszystko, co najgorsze i najbardziej sztampowe w tym gatunku i dodał do tego - nazbyt hojną ręką - artystycznej pompy (scenę z grobem Truffauta naprawdę można sobie było darować). Za to zabrakło tego, co jest kwintesencją gatunku, czyli emocjonalnej intensywności i hiperckliwości. Szczerze mówiąc, to nie bardzo uwierzyłem w uczucie, które rzekomo ma się rodzić między Arthurem a Jacquesem. Jak dla mnie fatalizm tego drugiego i beztroska otwartość na miłość tego pierwszego są zdecydowanie za mało podkreślone. Owszem, bohaterowie dużo o tym mówią, ale w obrazach, gestach tego nie czuć.
"Sorry Angel" jest oczywiście estetycznie filmem ciekawym. Pod tym względem Honoré rzadko kiedy schodzi poniżej solidnego poziomu. Ale jedynie otwarcie z napisami początkowymi jest tym, co zapadło mi w pamięci i sprawiło, że zamarzyłem, by Honoré zdecydował się kiedyś nakręcić kolejny musical (może sequel "Piosenek o miłości"?). Nie narzekam też na aktorów, choć odtwórcy głównych ról mają na koncie zdecydowanie lepsze rzeczy.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz