Joueurs (2018)
Zirytował mnie ten film. Już sam punkt wyjścia wydał mi się słaby. "Gracze" to bowiem kolejna opowieść o tym, że kobiety uganiają się za nieosiągalnymi facetami i że nic nie jest większym afrodyzjakiem niż autodestrukcja. Elle, córka właściciela modnej restauracji, bowiem z miejsca zakochuje się w przystojnym ale mocno podejrzanym mężczyźnie. Nie zapaliła się jej czerwona lampka, kiedy gadał banialuki na temat swojego doświadczenia zawodowego. Jakimś cudem przeszła do porządku dziennego, że na jej oczach okradł kasę restauracji. Zamiast tego poleciała za nim i dała się wciągnąć w mroczny świat hazardu. Dla niej jest to jedynie sposób na bycie z nim. Dla niego jest to narkotyk, sposób na zagłuszenie licznych kompleksów, jakie w nim się zagnieździły. On będzie ją porzucał, oszukiwał, pojawiał się i znikał. Ona, nawet kiedy wmawiać sobie będzie, że z nim skończyła, zawsze do niego wróci.
Ustawienie bohaterów i konstrukcja ich wzajemnych relacji wydały mi się mocno wątpliwe. Ale w tym temacie powstało wystarczająco dużo filmów, które mi się spodobały, żebym widział, że sam w sobie taki punkt wyjścia nie musiał wywołać mojej irytacji. Jednak reżyserka, pomimo posiadania w obsadzie Tahara Rahima i Stacy Martin, nie zrobiła nic, by przekonać mnie, że bohaterka nie jest idiotką, a jej ukochany jest kimś więcej niż tylko modelem z plakatu prezentującego seksownego bad boya. Kolejne sceny są niczym innym jak nonszalanckim odgrywaniem przez aktorów filmowych klisz. Nie ma w tym namiętności, nie ma dramatów, nawet wtedy (a może przede wszystkim), kiedy bohaterowie przejawiają złość, rozczarowanie, ból.
Czarę goryczy przelał jednak finał. Nie wiem, co sobie myślała Marie Monge konstruując właśnie taką końcówkę w samochodzie. Bierność bohaterki przerosła w tym momencie wszystko, co byłem w stanie zaakceptować. Nie było w tym nic pięknego i romantycznego, o co zdaje się miało w tym chodzić, sądząc po przejmującym bólu i płaczu, jaki odgrywała w tej scenie Martin.
Rahim powinien natychmiast zmienić agenta. Od "Przeszłości" nie zagrał w niczym naprawdę ciekawym. Martin jest w nieco lepszej sytuacji (dzięki "Vox Lux" i "Ja, Godard"), więc jej udział w tym badziewiu aż tak bardzo mnie nie zasmucił.
Ocena: 3
Ustawienie bohaterów i konstrukcja ich wzajemnych relacji wydały mi się mocno wątpliwe. Ale w tym temacie powstało wystarczająco dużo filmów, które mi się spodobały, żebym widział, że sam w sobie taki punkt wyjścia nie musiał wywołać mojej irytacji. Jednak reżyserka, pomimo posiadania w obsadzie Tahara Rahima i Stacy Martin, nie zrobiła nic, by przekonać mnie, że bohaterka nie jest idiotką, a jej ukochany jest kimś więcej niż tylko modelem z plakatu prezentującego seksownego bad boya. Kolejne sceny są niczym innym jak nonszalanckim odgrywaniem przez aktorów filmowych klisz. Nie ma w tym namiętności, nie ma dramatów, nawet wtedy (a może przede wszystkim), kiedy bohaterowie przejawiają złość, rozczarowanie, ból.
Czarę goryczy przelał jednak finał. Nie wiem, co sobie myślała Marie Monge konstruując właśnie taką końcówkę w samochodzie. Bierność bohaterki przerosła w tym momencie wszystko, co byłem w stanie zaakceptować. Nie było w tym nic pięknego i romantycznego, o co zdaje się miało w tym chodzić, sądząc po przejmującym bólu i płaczu, jaki odgrywała w tej scenie Martin.
Rahim powinien natychmiast zmienić agenta. Od "Przeszłości" nie zagrał w niczym naprawdę ciekawym. Martin jest w nieco lepszej sytuacji (dzięki "Vox Lux" i "Ja, Godard"), więc jej udział w tym badziewiu aż tak bardzo mnie nie zasmucił.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz