Robin Hood (2018)
W Lionsgate muszą pracować szaleńcy. Bo tylko ktoś niespełna
rozumu, mógł zgodzić się na wydanie 100 milionów dolarów na produkcję widowiska
"Robin Hood: Początek". I nie chodzi mi to wcale o to, jak został zrealizowany,
ani o to, jak zmasakrowano historię banity z Sherwood. Podstawowym problemem
filmu jest jego przesłanie, które większość widzów odrzuci.
Z jednej strony "Robin Hood" jest jawną gloryfikacją
terroryzmu. Taka forma walki z władzą, którą postrzega się jako opresyjną, zyskuje
tu pochwałę jako słuszna droga wyrażania obywatelskiego nieposłuszeństwa. Z drugiej
jednak strony osoby, którym owo przesłanie mogło się spodobać, zostaną odrzucone
przez inne aspekty filmu. Przede wszystkim przez demoniczny obraz kościoła jako
organizacji dążącej do absolutnej władzy na ludźmi. Biskup i kardynał są
pokazani w sposób skrajnie przejaskrawiony. Nie ma tu żadnej wątpliwości, że kościół istnieje
po to, by wysysać materialne dobra z wiernych.
Mnie to jednak nie
przeszkadzało. A sam film - kiedy już pogodziłem się z tym, że zbieżność imion
z bohaterami legend o Robinie Hoodzie jest czysto przypadkowa - naprawdę dobrze
mi się oglądało. "Robin Hood: Początek" istniej tylko po to, by coś
się działo na ekranie. Sekwencje akcji są absurdalne i efekciarskie, co przywodzi
na myśl kicz produkcji spod znaku Asylum. O ile jednak tamte pozbawione są funduszy,
by dobrze wyglądać, tu kasy nie brakowało. Efekt jest naprawdę pozytywny. To jeden
z tych złych filmów, których oglądanie sprawia sporą frajdę. Poza tym podobał
mi się tu Taron Egerton i szaleńczo przejaskrawiona postać kardynała.
Wystarczy więc tylko wyłączyć myślenie, posłuchać przemowy z
początku filmu i zapomnieć wszystko, co do tej pory zobaczyło się o Robinie
Hoodzie, aby obraz stał się lekką, głupiutką, nienachalną rozrywką.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz