Wildlife (2018)
Oto dramat każdego człowieka: jako dziecko chcemy wierzyć, że nasi rodzice są postaciami idealnymi, są dorośli, dojrzali, znają świat i wiedzą, jak się w nim poruszać. Jeśli mamy szczęście (czy raczej nieszczęście), to tak, jak młody bohater "Krainy wielkiego nieba", mamy rodziców, którzy opanowali sztukę iluzji do perfekcji i naprawdę stworzyli wrażenie domu perfekcyjnego: matka dbająca o to, by jej mężczyźni realizowali swój potencjał tworząc komfortowe ognisko domowe i ojciec, który dba o stabilność materialną i wsparcie emocjonalne. Kiedy w pierwszych scenach widzimy nastoletniego Joe, ten przygląda się swoim rodzicom z bezgranicznym uwielbieniem i pewnością, że tak właśnie wygląda świat.
Niestety, posiadanie potomstwa nie ma żadnego wpływu na emocjonalną dojrzałość ludzi. Wystarczy jedno zdarzenie, by iluzja prysła niczym bańka mydlana. W przypadku rodziny Brinsonów jest nią utrata pracy przez Jerry'ego, głowę rodziny. To z pozoru trywialnej wydarzenie zachwiało pewnością i wiarą Jerry'ego. Od tego momentu skupi się na sobie, na próbie odnalezienia wewnętrznego punktu równowagi, niezależnie od tego, jakie są potrzeby żony i syna. Efektem tego jest jego zgłoszenie się - przy kategorycznym sprzeciwie żony - do niebezpiecznego zadania gaszenia pożaru okolicznych lasów. Jego niedojrzałe, samolubne zafiksowanie na sobie uruchomi podobny mechanizm u Jeanette, jego żony. Ta też zachowa się jak rozkapryszona dzierlatka, która na złość ukochanemu puści się z facetem, którego wcale nie uważa za atrakcyjnego. Joe jest świadkiem tego, jak precyzyjnie budowana iluzja rozpada się w drobny mak...
"Kraina wielkiego nieba" jest ciekawym portretem rodziny, która przekracza skraj załamania nerwowego. I byłby to bardzo dobry film, gdyby tylko Paul Dano (tutaj pełniący funkcję reżysera i współscenarzysty) zrezygnował z dosłowności. Jest w tym filmie kilka scen, kiedy ewidentnie w pokazywaniu tego, co się dzieje, reżyser posunął się za daleko. Kiedy Joe patrzy na pożar, odbicie płomieni w jego oczach jest świetnym posunięciem i naprawdę nie potrzebny był zwrot kamery, by pokazać pożogę w pełnej krasie. Albo kiedy Joe zagląda przez oko, by sprawdzić, co porabia jego matka - znów jego reakcja mówiła wszystko i naprawdę nie potrzebowaliśmy tego, by kamera podążyła za jego wzrokiem. Film ma też zupełnie niepotrzebny epilog. O wiele lepiej byłoby, gdyby zakończył się sceną panoramy miasteczka. Jest to powtórzenie sceny z początku, kiedy w tle, między wzgórzami kłębił się dym. Na końcu niebo jest czyste. Wszystko niby wróciło do normy, ale jednak nie, bo przecież pożar, choć ugaszony, pozostawił po sobie sporo zniszczeń, które dopiero z czasem zostaną przez naturę zatarte. Te sceny panoramy miasteczka stanowią idealną klamrę spinającą symbolikę opowiadanej historii. Ale Dano najwyraźniej nie uwierzył w inteligencję widza i uznał, że nie wyłapie on tej oczywistej metafory. Stało się to ze szkodą dla filmu.
Ocena: 6
Niestety, posiadanie potomstwa nie ma żadnego wpływu na emocjonalną dojrzałość ludzi. Wystarczy jedno zdarzenie, by iluzja prysła niczym bańka mydlana. W przypadku rodziny Brinsonów jest nią utrata pracy przez Jerry'ego, głowę rodziny. To z pozoru trywialnej wydarzenie zachwiało pewnością i wiarą Jerry'ego. Od tego momentu skupi się na sobie, na próbie odnalezienia wewnętrznego punktu równowagi, niezależnie od tego, jakie są potrzeby żony i syna. Efektem tego jest jego zgłoszenie się - przy kategorycznym sprzeciwie żony - do niebezpiecznego zadania gaszenia pożaru okolicznych lasów. Jego niedojrzałe, samolubne zafiksowanie na sobie uruchomi podobny mechanizm u Jeanette, jego żony. Ta też zachowa się jak rozkapryszona dzierlatka, która na złość ukochanemu puści się z facetem, którego wcale nie uważa za atrakcyjnego. Joe jest świadkiem tego, jak precyzyjnie budowana iluzja rozpada się w drobny mak...
"Kraina wielkiego nieba" jest ciekawym portretem rodziny, która przekracza skraj załamania nerwowego. I byłby to bardzo dobry film, gdyby tylko Paul Dano (tutaj pełniący funkcję reżysera i współscenarzysty) zrezygnował z dosłowności. Jest w tym filmie kilka scen, kiedy ewidentnie w pokazywaniu tego, co się dzieje, reżyser posunął się za daleko. Kiedy Joe patrzy na pożar, odbicie płomieni w jego oczach jest świetnym posunięciem i naprawdę nie potrzebny był zwrot kamery, by pokazać pożogę w pełnej krasie. Albo kiedy Joe zagląda przez oko, by sprawdzić, co porabia jego matka - znów jego reakcja mówiła wszystko i naprawdę nie potrzebowaliśmy tego, by kamera podążyła za jego wzrokiem. Film ma też zupełnie niepotrzebny epilog. O wiele lepiej byłoby, gdyby zakończył się sceną panoramy miasteczka. Jest to powtórzenie sceny z początku, kiedy w tle, między wzgórzami kłębił się dym. Na końcu niebo jest czyste. Wszystko niby wróciło do normy, ale jednak nie, bo przecież pożar, choć ugaszony, pozostawił po sobie sporo zniszczeń, które dopiero z czasem zostaną przez naturę zatarte. Te sceny panoramy miasteczka stanowią idealną klamrę spinającą symbolikę opowiadanej historii. Ale Dano najwyraźniej nie uwierzył w inteligencję widza i uznał, że nie wyłapie on tej oczywistej metafory. Stało się to ze szkodą dla filmu.
Ocena: 6
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń